- Mistrz Gry• konto specjalne •
- Stanowisko : Mistrz Gry
Gabinet
Niewielkie pomieszczenie, w którym Antoon Beudeker przyjmuje kontrahentów. W centralnej jego części mieści się solidne biurko, zamykane na klucz. Dwa wygodne, wyściełane fotele oraz kominek sprawiają, że atmosfera mimo wszystko pozostaje przytulna. Za plecami gospodarza, na ścianie, mieszczą się regały wyładowane woluminami traktującymi o ekonomii i stosy dokumentów. Światło do wnętrza wpuszczałoby obszerne okno, gdyby tylko właściciel częściej odsłaniał ciężkie kotary, które bronią promieniom słonecznym dostępu.
3 maart 382.
Spodziewał się tulipanów.
Z jakiegoś idiotycznego powodu, czuł się niezmiernie rozczarowany, że ich kolorowe, pozbawione zapachu płatki nie powitały go już od progu, jak należałoby oczekiwać po mieszkaniu kogoś, kto zbił na nich majątek. W Ketterdamie nawet kwiaty nie miały żadnego zapachu i była to kolejna cegiełka dołożona do całości obrazu tego przeklętego miejsca.
Nie wymieniłby go na żadne inne.
Zuchwałość została zdławiona rozsądkiem; pchanie się w progi domostw radnych byłoby przedsięwzięciem na tyle butnym, że Maurits po dogłębnym i wnikliwym przemyśleniu uznał, że stanowczo jest czymś, co będzie trzeba przedyskutować raz jeszcze, ale gdy przyjdzie ku temu odpowiedni czas. Ten natomiast z pewnością nie wpisywał się w obecne ramy. Czym innym byli z kolei kupcy mniejszej rangi, którzy tak naprawdę budowali to miasto z większą werwą, niż Hoedowie czy Van Eckowie zabunkrowani w swoich rezydencjach razem wzięci. Niemalże szkoda, że radni budowali na plecach takich Beudekerów swoją propagandę sukcesu; niemal.
Dla takich jak Maurits pozostawały ochłapy.
Nie sprawiał jednak bynajmniej takiego wrażenia, gdy przebrany w kupiecką czerń jak zapomniany bohater Dzikiej Komedyi, przekroczył próg mieszkania Antoona Beudekera w celach, rzecz to jasna, handlowych; plusy taplania się w bagnie Baryłki i tłumach Pokrywki były takie, że gdy przyszło wypełznąć niczym szczur z ciemności kanału wprost z ich odmętów, nawet światło dnia nie potrafiło sprawić, by dało się w nim rozpoznać kogoś konkretnego. Zwłaszcza, gdy zasłonił się pozorem; zwłaszcza, gdy miał podkładkę w postaci znajomości zawartej nad partią pokera w Szmaragdowym Pałacu.
Pojawiał się tam już rzadko; oczy kundli Rollinsa obserwowały go zbyt uważnie, by mógł pozwolić sobie na jakąś swobodę, ale nie wszystko dało się kontrolować, gdy gości kasyna przewijało się zbyt wielu, by każdemu przyglądać się dłużej niż parę sekund. Ryzykował; Haskell ostrzegał go przed tym pędem ku destrukcji, który przejawiał ilekroć na scenie pojawiały się przebłyski z minionego życia. Tak naprawdę przypuszczał jednak, że jedyne czego staruszek pragnął, to święty spokój. A tego z pewnością nie znajdzie się na terenach Rollinsa. Sęk w tym, że chwilowo od dzielnicy magazynowej aż po samą Pokrywkę, Szumowiny uchodziły za tak nieszkodliwe, jak ich nieszczęsny przywódca. Może dlatego więcej uchodziło im płazem.
Urodziwa służąca zaprosiła go do zadbanego wnętrza przez korytarzyk o wysokim sklepieniu, dość charakterystycznym dla zabudowy kamienic w tej części miasta. Nieswojo czuł się wśród jasnych barw i wysmakowanych ozdób; jak kropka sadzy, którą nieuważna gospodyni zamiast zmyć, tylko bardziej rozmazała po firmamencie jasnej tkaniny firanki.
Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, jakoby w starciu z kupcami czuł się gorszy; w przypływach ogarniającego go marazmu, czuł się gorszy nawet od zarzyganego nędzarza z najciemniejszej uliczki dzielnicy biedoty, choć sczezłby prędzej, niż się do tego przyznał. Zazwyczaj nie lubił jednak przebywać na nieswoim terenie, mimo iż obiecał już sobie, że kiedyś podobne mieszkanie będzie należało do niego. Żeby tak się jednak stało, potrzebne były pieniądze, a najprostszą drogą, by je zdobyć, była kradzież.
Przeszłość oduczyła go zuchwałości, która choć czasem wciąż wyściubiała łeb ze swojej kryjówki, zaraz zostawała zdyscyplinowana przez mocne uderzenie wspomnień o wydłubywaniu własnych zębów spomiędzy kafli piwnicy Szmaragdowego Pałacu.
Potem przychodziło wspomnienie rozbryzganego mózgu.
To zabawne, że tylko ten pierwszy raz nim tak wstrząsnął.
— Mevrouw Beudeker zaraz przyjdzie, proszę usiąść — przyjemny dla ucha głos gospodyni wyrwał go z zamyślenia; wbił w nią wzrok i jeszcze na wpółprzytomnie pokiwał jedynie głową, zupełnie nie rejestrując faktu, że wspomniana została pani Beudeker, która bynajmniej nie była swoim mężem.
Usiadł na fotelu, w który się zapadł; wyjątkowo rad, że rozmówca jeszcze nie pojawił się w gabinecie, rozejrzał się fachowym okiem, zastanawiając przy okazji, czy gdzieś tutaj jest schowany sejf. Niemal pożałował, że nie znał się na sztuce nieco lepiej — wiszące na ścianach obrazy mogły być nic nie wartymi podróbkami, a równie dobrze bezcennymi dziełami. Kilka ksiąg w skórzanej oprawie, dębowe biurko, najpewniej zaryglowane na milion spustów... Nic tu nie przemówiło do jego chciwej natury. Nie zdążył się z nią jednak pokłócić, bo skrzypnięcie wpierw drzwi, a potem drewnianego parkietu, postawiło go na nogi. Bez zbędnego pośpiechu; odwrócił się, poprawiając poły surduta, na twarz przywołując firmowy uśmiech numer pięć.
Prędko przemianował go na ten kryjący się pod numerem dwa, bo gabinet zaszczycił swoją obecnością najcenniejszy tulipan w kolekcji Beudekera.
— Zmienił się pan od naszego ostatniego spotkania, heer Beudeker — zaczął z rozbawieniem, wprawnie kryjąc rozczarowanie brakiem pana domu i nadzieję na to, że jednak postanowi się stawić. Mevrouw Rozemarijn znał jedynie ze słyszenia; choć mogła posiadać niezwykle ważne informacje, zwykł trzymać się od żon kupców z daleka, bo ich pobliże generowało plotki, niezależnie od tego, jak niewiele znaczyli ich mężowie.
Nienawidziła tulipanów, a w jej domu nie było na nie miejsca.
Nie było tutaj również miejsca na inne rzeczy; jedną z nich był od pewnego czasu jej mąż. Zdążyła już przywyknąć do jego absencji, nawet jeżeli kłuła w oczy. Bywały takie dni, kiedy czuła się już właściwie jak wdowa - i tak to na jej głowie pozostawało załatwianie pewnych spraw, choćby takich, jak dzisiejsze spotkanie. Zgadywała jednak, że dach przestronnego mieszkania nad głową, status i możliwość spełnienia wszystkich zachcianek powinny pomóc jej nabrać wody w usta, tak by nie opuściło ich choćby najcichsze westchnienie narzekań. I tak nie było uszu gotowych ich wysłuchać.
Samotność była więzieniem, z którego nie sposób uciec. Jak Piekielne Wrota, otoczone zewsząd czarną tonią wody. Problem z niewolą polegał jednak na tym, że z czasem człowiek zaczynał się w niej wygodnie mościć, starając dopasować się do panujących warunków. Taka już ludzka natura; przystosowanie było pieśnią przeżycia.
Nie była tutejsza i nigdy nie była, nawet jeżeli jej matka przechadzała się pewnie kiedyś tymi samymi ulicami, co teraz ona. Nie odnalazła się tutaj, nie do końca; tkwiła zawieszona pomiędzy dwoma światami, które z definicji były sobie praktycznie wrogie. Przeciętny Kercheńczyk uważał Nowoziemian za gorszy sort; odczuła to na własnej skórze, choć los poskąpił jej aparycji typowej dla tamtych rejonów. Nie chciała nawet myśleć jak wyglądałoby jej życie, gdyby było inaczej.
Coraz częściej rozważała powrót w rodzinne strony. Na razie nie było na to jednak widoków. Jej małżeństwo mogło się jawić jako skończone, ale wciąż była związana z Antoonem w oczach Ghezena, a tym samym kercheńskiej socjety. Myśl o wywołaniu skandalu, choć pokrzepiająca, spychana była gdzieś daleko poza margines jej świadomości. Dryfowała leniwie wśród innych marzeń, których spełnienie nie było możliwe.
Dzisiaj czekały ją jednak obowiązki; pani domu i kupieckiej żony. Stroniła od nich zazwyczaj, ograniczając się do niezbędnego minimum; nawet w Kościele Handlu bywała rzadko, zwłaszcza od śmiefci Everta. Zdawała sobie sprawę, że na ten moment przysparza jej to raczej wrogów niż przyjaciół i że to ryzykowne - mozolnie budowane zaufanie dam z wyższych sfer mogło runąć w każdej chwili. Na ten moment dbała o to tylko i wyłącznie dlatego, że potrzebowała zajęcia, a rozwiązywanie cudzych problemów dawało ułudę sprawowania jakiejkolwiek kontroli, nawet jeżeli w rzeczywistości nie miała żadnej.
Służka poinformowała o przybyciu gościa jej męża; poprawiając poły czarnej spódnicy, wyruszyła z bawialni do gabinetu na spotkanie z mężczyzną, który przedstawiał się jako drobny kupiec, chcący nawiązać współłpracę z Beudekerem. Sądząc jednak po tym, że Antoon zamiast stawić się osobiście wysługiwał się Rozemarijn, rokowania na wspólne interesy były raczej marne.
Nie wiedziała, co zatrzymało go tak długo w pracy; czasem bała się dociekać. Może była to inna kobieta, a może nienawiść, którą musiał ją raczyć sączącą się jak jad trucizną. Nie miała jednak siły tego roztrząsać. Odrętwienie było wygodniejsze, przynoszące ulgę, gdy brakowało już łez, żeby płakać.
Nie wyglądała dobrze. Niemożność korzystania z Małej Nauki odbijała się na stanie jej cery i włosów. Przed większymi wyjściami korzystała z pomocy formatorki, która choć na chwilę przeganiała cienie pod oczami i dodawała blasku zmatowionym włosom, dzisiaj związanym ciasno na czubku głowy. Suknia zapięta pod samą szyję maskowała odznaczające się pod cienką, bladą skórą, obojczyki; czasem spoglądając w swoje odbicie zastanawiała się, jakim cudem kości nie przebiły się jeszcze na zewnątrz. Była cieniem samej siebie. Nie chciała na siebie patrzeć, więc przechodząc korytarzem nie podniosła nawet głowy, gdy jej sylwetka odbiła się w jednym z luster.
Mężczyzna czekający w gabinecie ją zaskoczył. Spodziewała się raczej kogoś znacznie starszego, być może niesłusznie. Oczy pozbawione blasku obcięły obcą sylwetkę pobieżnie, zatrzymując się na dłużej na szerokich barkach, a stamtąd na jasnych włosach. Kiedy spojrzenie Rozemarijn spotkało się ze spojrzeniem Mauritsa, odwróciła pospiesznie wzrok, jakby przyłapano ją na czymś niewłaściwym.
Gdzieś zgubiła się kobieta, której kontakty z innymi ludźmi sprawiały przyjemność.
Uwaga o nieobecności jej męża wywołała zalążek uśmiechu w kącikach ust. Zniknął jednak równie szybko, co się pojawił, jakby w ogóle go tam nie było.
- Mój mąż to zapracowany człowiek, proszę mu wybaczyć - zaczęła gwoli usprawiedliwienia. Obeszła miejsce, w którym siedział Maurits i zajęła fotel za biurkiem, gdzie zwykle zasiadał Antoon. Oparła przedramiona o mebel, strącając rękawy sukni tak, by ukryć wychudłe nadgarstki.
- Poinformowano mnie, że chciał pan nawiązać współpracę z moim mężem, panie...? - Urwała znacząco, licząc, że się przedstawi. Wlepiła w nieznajomego wzrok, wciąż nieco zaskoczona pod cienką warstwą pudru i różu, które miały przykryć nienajlepsze samopoczucie. Nie przypominał jej żadnego kupca, którego dotąd poznała.
Nie było tutaj również miejsca na inne rzeczy; jedną z nich był od pewnego czasu jej mąż. Zdążyła już przywyknąć do jego absencji, nawet jeżeli kłuła w oczy. Bywały takie dni, kiedy czuła się już właściwie jak wdowa - i tak to na jej głowie pozostawało załatwianie pewnych spraw, choćby takich, jak dzisiejsze spotkanie. Zgadywała jednak, że dach przestronnego mieszkania nad głową, status i możliwość spełnienia wszystkich zachcianek powinny pomóc jej nabrać wody w usta, tak by nie opuściło ich choćby najcichsze westchnienie narzekań. I tak nie było uszu gotowych ich wysłuchać.
Samotność była więzieniem, z którego nie sposób uciec. Jak Piekielne Wrota, otoczone zewsząd czarną tonią wody. Problem z niewolą polegał jednak na tym, że z czasem człowiek zaczynał się w niej wygodnie mościć, starając dopasować się do panujących warunków. Taka już ludzka natura; przystosowanie było pieśnią przeżycia.
Nie była tutejsza i nigdy nie była, nawet jeżeli jej matka przechadzała się pewnie kiedyś tymi samymi ulicami, co teraz ona. Nie odnalazła się tutaj, nie do końca; tkwiła zawieszona pomiędzy dwoma światami, które z definicji były sobie praktycznie wrogie. Przeciętny Kercheńczyk uważał Nowoziemian za gorszy sort; odczuła to na własnej skórze, choć los poskąpił jej aparycji typowej dla tamtych rejonów. Nie chciała nawet myśleć jak wyglądałoby jej życie, gdyby było inaczej.
Coraz częściej rozważała powrót w rodzinne strony. Na razie nie było na to jednak widoków. Jej małżeństwo mogło się jawić jako skończone, ale wciąż była związana z Antoonem w oczach Ghezena, a tym samym kercheńskiej socjety. Myśl o wywołaniu skandalu, choć pokrzepiająca, spychana była gdzieś daleko poza margines jej świadomości. Dryfowała leniwie wśród innych marzeń, których spełnienie nie było możliwe.
Dzisiaj czekały ją jednak obowiązki; pani domu i kupieckiej żony. Stroniła od nich zazwyczaj, ograniczając się do niezbędnego minimum; nawet w Kościele Handlu bywała rzadko, zwłaszcza od śmiefci Everta. Zdawała sobie sprawę, że na ten moment przysparza jej to raczej wrogów niż przyjaciół i że to ryzykowne - mozolnie budowane zaufanie dam z wyższych sfer mogło runąć w każdej chwili. Na ten moment dbała o to tylko i wyłącznie dlatego, że potrzebowała zajęcia, a rozwiązywanie cudzych problemów dawało ułudę sprawowania jakiejkolwiek kontroli, nawet jeżeli w rzeczywistości nie miała żadnej.
Służka poinformowała o przybyciu gościa jej męża; poprawiając poły czarnej spódnicy, wyruszyła z bawialni do gabinetu na spotkanie z mężczyzną, który przedstawiał się jako drobny kupiec, chcący nawiązać współłpracę z Beudekerem. Sądząc jednak po tym, że Antoon zamiast stawić się osobiście wysługiwał się Rozemarijn, rokowania na wspólne interesy były raczej marne.
Nie wiedziała, co zatrzymało go tak długo w pracy; czasem bała się dociekać. Może była to inna kobieta, a może nienawiść, którą musiał ją raczyć sączącą się jak jad trucizną. Nie miała jednak siły tego roztrząsać. Odrętwienie było wygodniejsze, przynoszące ulgę, gdy brakowało już łez, żeby płakać.
Nie wyglądała dobrze. Niemożność korzystania z Małej Nauki odbijała się na stanie jej cery i włosów. Przed większymi wyjściami korzystała z pomocy formatorki, która choć na chwilę przeganiała cienie pod oczami i dodawała blasku zmatowionym włosom, dzisiaj związanym ciasno na czubku głowy. Suknia zapięta pod samą szyję maskowała odznaczające się pod cienką, bladą skórą, obojczyki; czasem spoglądając w swoje odbicie zastanawiała się, jakim cudem kości nie przebiły się jeszcze na zewnątrz. Była cieniem samej siebie. Nie chciała na siebie patrzeć, więc przechodząc korytarzem nie podniosła nawet głowy, gdy jej sylwetka odbiła się w jednym z luster.
Mężczyzna czekający w gabinecie ją zaskoczył. Spodziewała się raczej kogoś znacznie starszego, być może niesłusznie. Oczy pozbawione blasku obcięły obcą sylwetkę pobieżnie, zatrzymując się na dłużej na szerokich barkach, a stamtąd na jasnych włosach. Kiedy spojrzenie Rozemarijn spotkało się ze spojrzeniem Mauritsa, odwróciła pospiesznie wzrok, jakby przyłapano ją na czymś niewłaściwym.
Gdzieś zgubiła się kobieta, której kontakty z innymi ludźmi sprawiały przyjemność.
Uwaga o nieobecności jej męża wywołała zalążek uśmiechu w kącikach ust. Zniknął jednak równie szybko, co się pojawił, jakby w ogóle go tam nie było.
- Mój mąż to zapracowany człowiek, proszę mu wybaczyć - zaczęła gwoli usprawiedliwienia. Obeszła miejsce, w którym siedział Maurits i zajęła fotel za biurkiem, gdzie zwykle zasiadał Antoon. Oparła przedramiona o mebel, strącając rękawy sukni tak, by ukryć wychudłe nadgarstki.
- Poinformowano mnie, że chciał pan nawiązać współpracę z moim mężem, panie...? - Urwała znacząco, licząc, że się przedstawi. Wlepiła w nieznajomego wzrok, wciąż nieco zaskoczona pod cienką warstwą pudru i różu, które miały przykryć nienajlepsze samopoczucie. Nie przypominał jej żadnego kupca, którego dotąd poznała.
Nie wiedział.
Nie mógł mieć ani krztyny pojęcia o tym, w jak dalekim stadium rozkładu mogą się znajdować kupieckie małżeństwa. Sam nigdy w takowym nie był, nic dziwnego więc, że przez myśl nie przeszło mu, na jakim rozdrożu stoi Rozemarijn.
Żył w przekonaniu, że kruge rozwiązują wszelkie problemy; ciężko było się dziwić komuś, komu mimo wszystko ich brakowało. Chciwość zdołała zaślepić i jego; bo choć środki na podstawowe potrzeby niewątpliwie posiadał, zawsze pozostawał pewien niedosyt.
Przekleństwo tego miasta.
Szkoda. Informacje tego typu wbrew pozorom były bezcenne i niewątpliwie pomogłyby mu w tym, co sobie tak zuchwale rozplanował. Niemniej, wciąż - nie wiedział o chorobie toczącej duszę pani Beudeker, a zatem i nie będzie w stanie tego w żaden sposób wykorzystać. Operował bardzo odległymi w czasie faktami; wiedział o synu Beudekerów, który stracił życie w trakcie pandemii. Wiedział, na czym Beudekerowie się dorobili i wiedział, że Rozemarijn nie pasowała do obrazka bogatej rodziny kupców, choć urody nie można było jej odmówić. Czas wydawał się dla niej nie być łaskawy; oznaki przemęczenia odcisnęły swoje piętno, choć równie dobrze mogły to być nieprzespane noce i to bynajmniej z powodów dalece odbiegających od takich, które można byłoby uznać za przyjemne. Pani domu nie wyglądała dobrze i było to na tyle oczywiste, że zauważył to nawet Maurits, zwykle pozostający ślepym na wszelkie zawoalowane znaki. Wydało mu się to niezwykle interesujące; odnotował to zatem, choć na razie bez szerszego kontekstu. Gdyby nawet chciał wykrzesać z siebie zrozumienie, nie potrafiłby; przepaść klasowa była zbyt głęboka na współczucie.
W przeciwieństwie do Rozemarijn, sam wsiąknął w Ketterdam jak krew w piach pomiędzy kostką brukową ciasnych ulic. Lij i to miejsce dzieliły mile; tak dosłownie jak i w przenośni. Mimo to nie miał wątpliwości, gdyby ktoś zapytał go, gdzie był jego dom.
Być może dlatego, że Lij bezpowrotnie porzucił. Rozemarijn miała przynajmniej gdzie wrócić.
Początkowy zawód nieobecnością Beudekra zastąpiła ciekawość nowych możliwości; pospiesznie odwrócone spojrzenie w kolorze gorzkiej czekolady podpowiedziało więcej, niż mogłyby nawet najbardziej rozbudowane przemowy. Dało mu poczucie, być może błędne - przewagi. W milczeniu obserwował, jak Beudeker zajmuje miejsce za biurkiem. Przelotne raptem spojrzenie musnęło zapiętą pod samą szyję suknię.
Rzadko miał do czynienia z takimi kobietami.
Usiadł dopiero, gdy zrobiła to ona. Wygodnie rozparł się w fotelu, nie odwracając wzroku, w którym zatańczyły iskry rozbawienia.
— Ależ oczywiście, domyślam się — odparł, rozkładając dłonie. — Jochem Hexel — skłamał gładko. — Istotnie, w trakcie ostatniej wizyty w kasynie miałem przyjemność z nim rozmawiać i umówiliśmy się na dzisiaj — wyjaśnił. Mimo wyrzutu, który wrażliwy na tym punkcie osoba mogłaby wychwycić, w kącikach ust zamajaczył mu niejednoznaczny uśmiech.
Jakby wiedział o czymś, o czym Rozemarijn nie wie.
Na przykład o bytności jej męża w kasynach.
Obrócił sygnet na palcu w rzekomym zamyśleniu. Antoon wysłał małżonkę, by przekazać złe wieści? Zmyślne z jego strony; doprawdy sprytne.
Tchórzliwe, bądź protekcjonalne - zależy, jak na to spojrzeć. Nieodparta chęć odpłacenia pięknym za nadobne zagrała na zakończeniach nerwowych Kolstee. Rękawy sukni Rozemarijn skryły nadgarstki; co próbowała tak usilnie ukryć?
Niezależnie od tego, jakie zamiary miał wobec niego Beudeker, miał przed sobą właśnie jego słaby punkt.
Grzechem było tego nie wykorzystać.
— Biorąc jednak pod uwagę fakt, że to pani zaszczyciła mnie swoją obecnością mniemam, że wszelkie oferty są nieaktualne — dorzucił, opierając przedramiona na podłokietnikach. Być może powinien zagrać nieco bardziej rozeźlonego z tego powodu; tak naprawdę uznał jednak, jako człowiek pokroju gdy nie wpuszczą mnie drzwiami wejdę oknem, że przyszło mu odgrywać partyjkę z akurat takim zestawem kart - i zamierzał wygrać tę turę.
Nie mógł mieć ani krztyny pojęcia o tym, w jak dalekim stadium rozkładu mogą się znajdować kupieckie małżeństwa. Sam nigdy w takowym nie był, nic dziwnego więc, że przez myśl nie przeszło mu, na jakim rozdrożu stoi Rozemarijn.
Żył w przekonaniu, że kruge rozwiązują wszelkie problemy; ciężko było się dziwić komuś, komu mimo wszystko ich brakowało. Chciwość zdołała zaślepić i jego; bo choć środki na podstawowe potrzeby niewątpliwie posiadał, zawsze pozostawał pewien niedosyt.
Przekleństwo tego miasta.
Szkoda. Informacje tego typu wbrew pozorom były bezcenne i niewątpliwie pomogłyby mu w tym, co sobie tak zuchwale rozplanował. Niemniej, wciąż - nie wiedział o chorobie toczącej duszę pani Beudeker, a zatem i nie będzie w stanie tego w żaden sposób wykorzystać. Operował bardzo odległymi w czasie faktami; wiedział o synu Beudekerów, który stracił życie w trakcie pandemii. Wiedział, na czym Beudekerowie się dorobili i wiedział, że Rozemarijn nie pasowała do obrazka bogatej rodziny kupców, choć urody nie można było jej odmówić. Czas wydawał się dla niej nie być łaskawy; oznaki przemęczenia odcisnęły swoje piętno, choć równie dobrze mogły to być nieprzespane noce i to bynajmniej z powodów dalece odbiegających od takich, które można byłoby uznać za przyjemne. Pani domu nie wyglądała dobrze i było to na tyle oczywiste, że zauważył to nawet Maurits, zwykle pozostający ślepym na wszelkie zawoalowane znaki. Wydało mu się to niezwykle interesujące; odnotował to zatem, choć na razie bez szerszego kontekstu. Gdyby nawet chciał wykrzesać z siebie zrozumienie, nie potrafiłby; przepaść klasowa była zbyt głęboka na współczucie.
W przeciwieństwie do Rozemarijn, sam wsiąknął w Ketterdam jak krew w piach pomiędzy kostką brukową ciasnych ulic. Lij i to miejsce dzieliły mile; tak dosłownie jak i w przenośni. Mimo to nie miał wątpliwości, gdyby ktoś zapytał go, gdzie był jego dom.
Być może dlatego, że Lij bezpowrotnie porzucił. Rozemarijn miała przynajmniej gdzie wrócić.
Początkowy zawód nieobecnością Beudekra zastąpiła ciekawość nowych możliwości; pospiesznie odwrócone spojrzenie w kolorze gorzkiej czekolady podpowiedziało więcej, niż mogłyby nawet najbardziej rozbudowane przemowy. Dało mu poczucie, być może błędne - przewagi. W milczeniu obserwował, jak Beudeker zajmuje miejsce za biurkiem. Przelotne raptem spojrzenie musnęło zapiętą pod samą szyję suknię.
Rzadko miał do czynienia z takimi kobietami.
Usiadł dopiero, gdy zrobiła to ona. Wygodnie rozparł się w fotelu, nie odwracając wzroku, w którym zatańczyły iskry rozbawienia.
— Ależ oczywiście, domyślam się — odparł, rozkładając dłonie. — Jochem Hexel — skłamał gładko. — Istotnie, w trakcie ostatniej wizyty w kasynie miałem przyjemność z nim rozmawiać i umówiliśmy się na dzisiaj — wyjaśnił. Mimo wyrzutu, który wrażliwy na tym punkcie osoba mogłaby wychwycić, w kącikach ust zamajaczył mu niejednoznaczny uśmiech.
Jakby wiedział o czymś, o czym Rozemarijn nie wie.
Na przykład o bytności jej męża w kasynach.
Obrócił sygnet na palcu w rzekomym zamyśleniu. Antoon wysłał małżonkę, by przekazać złe wieści? Zmyślne z jego strony; doprawdy sprytne.
Tchórzliwe, bądź protekcjonalne - zależy, jak na to spojrzeć. Nieodparta chęć odpłacenia pięknym za nadobne zagrała na zakończeniach nerwowych Kolstee. Rękawy sukni Rozemarijn skryły nadgarstki; co próbowała tak usilnie ukryć?
Niezależnie od tego, jakie zamiary miał wobec niego Beudeker, miał przed sobą właśnie jego słaby punkt.
Grzechem było tego nie wykorzystać.
— Biorąc jednak pod uwagę fakt, że to pani zaszczyciła mnie swoją obecnością mniemam, że wszelkie oferty są nieaktualne — dorzucił, opierając przedramiona na podłokietnikach. Być może powinien zagrać nieco bardziej rozeźlonego z tego powodu; tak naprawdę uznał jednak, jako człowiek pokroju gdy nie wpuszczą mnie drzwiami wejdę oknem, że przyszło mu odgrywać partyjkę z akurat takim zestawem kart - i zamierzał wygrać tę turę.
Kiedyś wydawało jej się, że małżeństwa na ogół takie były; mylnie zakładając, że brak słów oznacza zrozumienie, tłumaczyła sobie, że wszyscy tak żyją. W głowie wciąż majaczył obraz rodziców; biorąc go pod uwagę, przykładów nie musiała szukać daleko. Wątpiła jednak, widząc uśmiech starszej pani w eleganckim futrze obdarowanej przez męża kwiatami; spojrzenie wypełnione uczuciem, w którym na nowo odkrywało się siebie nawzajem. Teraz to już tylko irytowało; podsuwało obraz kłamstwa i nieszczerości, jakiejś sztuczki. Była zbyt młoda by zgorzknieć, a jednak miała wrażenie, że nieuchronnie idzie w tym kierunku, przyspieszając kroku z miesiąca na miesiąc.
Chciwość mogła stanowić przekleństwo tego miasta ale i jego jedyne spoiwo. Pieniądz był zaprawą, która trzymała Ketterdam w ryzach względnego porządku. Przynajmniej tak jej się wydawało. Gangi i przestępcy grasujący po Baryłce wydawali się tak odlegli, że aż nierzeczywiści. Czasem Antoon coś wspominał, czasem trafiła na jakąś wspominkę w porannej gazecie, bądź usłyszała to i owo od co bardziej zbuntowanej, kupieckiej córki, której brakowało w życiu dreszczu emocji. Zupełnie paradoksalnie, jej chyba również brakowało, ale zdrowy rozsądek trzymał ją z daleka Pokrywki, o Baryłce nie wspominając. Nie miała pojęcia, że Baryłka postanowiła przyjść do niej. Na swoje usprawiedliwienie musiałaby przyznać, że Jochem w niczym nie przypominał kogoś, kto mógł stamtąd wypełznąć.
Pierwsze skrępowanie koniecznością zajęcia się gościem, zastąpiła prozaiczna ciekawość. Choć mieszkała w Ketterdamie już dość długo, widok młodych kupców zawsze był dla niej swego rodzaju ciekawostką. Być może dlatego, że jej mąż również należał do tego grona i wiedziała, jak trudno było mu się przebić przez sufit, gdy stara krew tego miasta nie pozwalała dojść do głosu. A i tak miał przecież łatwiej; nie był pierwszym Beudekerem, pracującym na swoje nazwisko. Dla zupełnej odmiany, o żadnym Hexelu dotąd nie słyszała. Nic dziwnego, skoro nie istniał.
Nieco mocniej zacisnęła palce na podłokietnikach, gdy padły słowa o kasynie. To nie tak, że się tego nie spodziewała, albo obecność męża w takich przybytkach dziwiła. Bardziej ubodło ją, że o tym nie wspomniał, bo niegdyś nie stanowiło to tajemnicy. Pamiętała, jak niechętnie ją zostawiał, żeby się tam udać. Interesy, mawiał, składając pocałunek na jej czole. Rysy ust wykrzywiły się nieznacznie, ale tylko na krótki moment, nim zdążyła nad nimi zapanować. Niechętnie wracała do wspomnień, gdy było dobrze. Rozdrapywanie rany, gdy nie miało się już mocy, by je zaleczyć było kłopotliwe.
- Napije się pan czegoś? Herbaty? Wody z lodem? Koniaku? - Można było pomyśleć, że zaoferowanie alkoholowego napitku nie wypadało kobiecie jej stanu. Z drugiej strony nie zamierzała mu przecież towarzyszyć w piciu; wystarczył podniesiony głos, a służąca przyniosłaby preferowany przez Jochema napój.
Gdy rozmówca umilkł i spojrzał gdziekolwiek indziej, niż na nią, wykorzystała tę chwilę, by przyjrzeć mu się raz jeszcze; jakby liczyła, że wyczyta coś w jego twarzy. Nie odnalazłszy niczego ponad przyziemne spostrzeżenie, że niewątpliwie był mężczyzną, za którym odwracały się kobiece głowy, wzrok skierowała na sygnet, z przyzwyczajenia upatrując się tam rodowego herbu.
Wrona nie podpowiadała jej zupełnie niczego.
- Ładny pierścień. Rodzinna pamiątka? - Zagaiła, starając się o rozluźnienie, którego przez ostatnie chwile jej zdecydowanie brakowało. Zupełnie nieświadoma, że wspomniana przez nią błyskotka była również prostą drogą, by zdemaskować oszusta, nie zamierzała sugerować, że o coś go podejrzewa, a tak właśnie mógł pomyśleć rozmówca. Mimo to pierścień pozostawał tylko pierścieniem; nie mogła wyciągnąć z odmętów pamięci żadnej rodziny z wroną w herbie, stąd konsternacja. - Proszę wybaczyć ciekawość. Po prostu nie kojarzę żadnej ketterdamskiej rodziny, której herbu strzegłaby wrona - dodała, chcąc wyznaczyć granicę własnego wścibstwa.
Przekrzywiła głowę w bok;. dłoń mimowolnie powędrowała do ciasno spiętych włosów, z których wyrwał się smętnie pojedynczy kosmyk. Pożałowała, że nie zdecydowała się na formatorkę.
- Faktycznie, na ten moment mój mąż nie może zgodzić się na proponowane warunki - cokolwiek to znaczy/ - Nie wyklucza jednak współpracy w przyszłości, gdy sfinalizuje obecne transakcje - wyrecytowała z taką wprawą, jakby odgrywanie roli sekretarza własnego męża było jej codziennym zajęciem. - Wspominał, że się z panem skontaktuje, gdy otrzyma odpowiedź z Shu Hanu. To wszystko, co mi przekazał - zakończyła, starając się jak najbardziej dyplomatycznie ująć to, że nie przekazał jej zasadniczo nic konkretnego. Nagłe ukłucie irytacji nakazało natychmiast przestać go tłumaczyć; stłumiła je jednak w sobie.
Chciwość mogła stanowić przekleństwo tego miasta ale i jego jedyne spoiwo. Pieniądz był zaprawą, która trzymała Ketterdam w ryzach względnego porządku. Przynajmniej tak jej się wydawało. Gangi i przestępcy grasujący po Baryłce wydawali się tak odlegli, że aż nierzeczywiści. Czasem Antoon coś wspominał, czasem trafiła na jakąś wspominkę w porannej gazecie, bądź usłyszała to i owo od co bardziej zbuntowanej, kupieckiej córki, której brakowało w życiu dreszczu emocji. Zupełnie paradoksalnie, jej chyba również brakowało, ale zdrowy rozsądek trzymał ją z daleka Pokrywki, o Baryłce nie wspominając. Nie miała pojęcia, że Baryłka postanowiła przyjść do niej. Na swoje usprawiedliwienie musiałaby przyznać, że Jochem w niczym nie przypominał kogoś, kto mógł stamtąd wypełznąć.
Pierwsze skrępowanie koniecznością zajęcia się gościem, zastąpiła prozaiczna ciekawość. Choć mieszkała w Ketterdamie już dość długo, widok młodych kupców zawsze był dla niej swego rodzaju ciekawostką. Być może dlatego, że jej mąż również należał do tego grona i wiedziała, jak trudno było mu się przebić przez sufit, gdy stara krew tego miasta nie pozwalała dojść do głosu. A i tak miał przecież łatwiej; nie był pierwszym Beudekerem, pracującym na swoje nazwisko. Dla zupełnej odmiany, o żadnym Hexelu dotąd nie słyszała. Nic dziwnego, skoro nie istniał.
Nieco mocniej zacisnęła palce na podłokietnikach, gdy padły słowa o kasynie. To nie tak, że się tego nie spodziewała, albo obecność męża w takich przybytkach dziwiła. Bardziej ubodło ją, że o tym nie wspomniał, bo niegdyś nie stanowiło to tajemnicy. Pamiętała, jak niechętnie ją zostawiał, żeby się tam udać. Interesy, mawiał, składając pocałunek na jej czole. Rysy ust wykrzywiły się nieznacznie, ale tylko na krótki moment, nim zdążyła nad nimi zapanować. Niechętnie wracała do wspomnień, gdy było dobrze. Rozdrapywanie rany, gdy nie miało się już mocy, by je zaleczyć było kłopotliwe.
- Napije się pan czegoś? Herbaty? Wody z lodem? Koniaku? - Można było pomyśleć, że zaoferowanie alkoholowego napitku nie wypadało kobiecie jej stanu. Z drugiej strony nie zamierzała mu przecież towarzyszyć w piciu; wystarczył podniesiony głos, a służąca przyniosłaby preferowany przez Jochema napój.
Gdy rozmówca umilkł i spojrzał gdziekolwiek indziej, niż na nią, wykorzystała tę chwilę, by przyjrzeć mu się raz jeszcze; jakby liczyła, że wyczyta coś w jego twarzy. Nie odnalazłszy niczego ponad przyziemne spostrzeżenie, że niewątpliwie był mężczyzną, za którym odwracały się kobiece głowy, wzrok skierowała na sygnet, z przyzwyczajenia upatrując się tam rodowego herbu.
Wrona nie podpowiadała jej zupełnie niczego.
- Ładny pierścień. Rodzinna pamiątka? - Zagaiła, starając się o rozluźnienie, którego przez ostatnie chwile jej zdecydowanie brakowało. Zupełnie nieświadoma, że wspomniana przez nią błyskotka była również prostą drogą, by zdemaskować oszusta, nie zamierzała sugerować, że o coś go podejrzewa, a tak właśnie mógł pomyśleć rozmówca. Mimo to pierścień pozostawał tylko pierścieniem; nie mogła wyciągnąć z odmętów pamięci żadnej rodziny z wroną w herbie, stąd konsternacja. - Proszę wybaczyć ciekawość. Po prostu nie kojarzę żadnej ketterdamskiej rodziny, której herbu strzegłaby wrona - dodała, chcąc wyznaczyć granicę własnego wścibstwa.
Przekrzywiła głowę w bok;. dłoń mimowolnie powędrowała do ciasno spiętych włosów, z których wyrwał się smętnie pojedynczy kosmyk. Pożałowała, że nie zdecydowała się na formatorkę.
- Faktycznie, na ten moment mój mąż nie może zgodzić się na proponowane warunki - cokolwiek to znaczy/ - Nie wyklucza jednak współpracy w przyszłości, gdy sfinalizuje obecne transakcje - wyrecytowała z taką wprawą, jakby odgrywanie roli sekretarza własnego męża było jej codziennym zajęciem. - Wspominał, że się z panem skontaktuje, gdy otrzyma odpowiedź z Shu Hanu. To wszystko, co mi przekazał - zakończyła, starając się jak najbardziej dyplomatycznie ująć to, że nie przekazał jej zasadniczo nic konkretnego. Nagłe ukłucie irytacji nakazało natychmiast przestać go tłumaczyć; stłumiła je jednak w sobie.
Kiedyś sporo dałby za to, by mógł poznać swoich rodziców.
Niezależnie od tego, jak skrzywionymi ludźmi by się okazali; chciałby poznać swoją historię i to w siejącym największe spustoszenie wydaniu: nagiej prawdy. Niezależnie od tego, czy byli wieśniakami, barbarzyńcami, czy mordercami. A może nauczycielami? Nie miał żadnego, nawet najmniejszego wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, to całkowicie zawierzając pomarszczonym dłoniom Anji, która przedstawiła mu swoją wersję.
A on ją porzucił. Miał tylko cichą nadzieję, że nie na śmierć.
Nie rozmyślał już o tym; większe znaczenie miało tu i teraz. A to malowało się stabilnie, choć rokująco całkiem nieźle na przyszłość, mimo drobnych niedogodności w postaci nieobecności Beudekera. Musiał go bardzo zlekceważyć, skoro wysłał tutaj żonę. Właściwie Maurits nawet się nie dziwił; nazwisko którym przedstawiał się od jakiegoś czasu nie miało prawa nikomu z niczym się kojarzyć. Niejako płynąc wraz z falą swojego rzekomego podobieństwa do mieszkańców fjerdańskich stron, tak zamierzał się tłumaczyć potencjalnym rozmówcom.
Nie spodziewał się, że wzbudzi czyjąkolwiek ciekawość, zwłaszcza kupieckiej żony. Rzekome wysokie mniemanie o sobie nabył na drodze kłamstwa; prezentowana dzielnie pewność siebie była raptem pozą, którą przyjął tuż po tym, jak zrzucił kajdany narzucone mu przez Rollinsa. A zatem choć wiecznie starał się sprawiać wrażenie kogoś, kto jest na swoim terenie, tak naprawdę miał się za potężny kawał gówna.
I tylko Ghezen raczył wiedzieć, gdzie uplasowała się prawda.
Na ziemię sprowadziło go pytanie Rozemarijn.
— Nie pijam bez towarzystwa — odparł przewrotnie, sugerując wyraźnie, że na cokolwiek zdecyduje się gospodyni, postanowi do niej dołączyć. Z jakiegoś powodu odniósł wrażenie, że pani Beudeker nie najlepiej czuje się w roli, którą przyjęła na potrzeby dzisiejszego spotkania. Czy to zabawa w sekretarza męża, czy on sam sprawiały, że wyczuwał pewien dystans; jakby miał do czynienia z płochliwym zwierzęciem leśnym, starający się sprawiać pozór groźniejszego niż w rzeczywistości.
Przypadłość ludzi do głębi nieszczęśliwych.
Omal nie parsknął na pytanie, które padło w następnej kolejności. Ostatkiem sił powstrzymał się przed jakąkolwiek reakcją, choć w umysł wkradła się myśl, że być może czymś się zdradził. Czy mogła wiedzieć?
A niby skąd?
Zmrużył oczy, przez chwilę przyglądając się jej przenikliwie. Mogła to odczytać jak tylko zapragnęła; on sam pragnął dostrzec ukryte zamiary, ale czy to pod wpływem chwili czy spojrzenia samej Beudeker, nie odnalazł tam nic podejrzanego. Rzucił okiem w stronę wspomnianego pierścienia i uśmiechnął się półgębkiem, podnosząc wzrok na gospodynię.
— Zgadza się. Moja rodzina pochodzi z Fjerdy, być może dlatego sobie pani nie przypomina. Niezbyt o nas głośno wśród tutejszej socjety — przyznał, a w głosie zagrało rozbawienie. W myślach odszukiwał coraz to bardziej wyszukanych słów, tak by wypaść przekonująco. — Mój ojciec mawiał, że Ketterdam biznesem stoi, dlatego postanowiłem tu przybyć w jego imieniu, ale tak między nami... — urwał na chwilę, pochylając się ku rozmówczyni znacząco — Chyba nie mam szczęścia do kontrahentów — uśmiechnął się tak, jakby wcale go to nie martwiło.
Jego kontrahenci nie mieli przecież szczęścia do niego.
— Rozumiem — pokiwał głową tak, jakby istotnie rozumiał, choć w myślach przeklął Beudekera i jego niechęć do konfrontacji twarzą w twarz. Z nagła pomyślał, że za godną pozazdroszczenia aparycją Antoona musiał kryć się człowiek, z którym niekoniecznie mógłby chcieć mieć do czynienia. Czy to miało tłumaczyć mizerny wygląd jego żony? Rzadko kiedy zastanawiał się nad takimi rzeczami; być może jednak kluczem do sukcesu miało się okazać poznanie celu też od odrobinę innej strony.
Czasem podmienienie portfela na coś o podobnym ciężarze nie przynosiło skutków. Złodziejska finezja nie znała granic, ale Maurits zamierzał je sprawdzić.
— Pani mąż musi rzadko bywać w domu — bardziej stwierdził, niż zapytał. — To chyba obyczajowa norma w Ketterdamie? — Dopytał, jakby sam nie zdawał sobie z tego sprawy.
A przecież pamiętał swoje zmiany w fabryce ponad siły. Zgadywał jednak, że był to ten rodzaj pracy, którym Beudeker nigdy się nie parał.
Niezależnie od tego, jak skrzywionymi ludźmi by się okazali; chciałby poznać swoją historię i to w siejącym największe spustoszenie wydaniu: nagiej prawdy. Niezależnie od tego, czy byli wieśniakami, barbarzyńcami, czy mordercami. A może nauczycielami? Nie miał żadnego, nawet najmniejszego wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, to całkowicie zawierzając pomarszczonym dłoniom Anji, która przedstawiła mu swoją wersję.
A on ją porzucił. Miał tylko cichą nadzieję, że nie na śmierć.
Nie rozmyślał już o tym; większe znaczenie miało tu i teraz. A to malowało się stabilnie, choć rokująco całkiem nieźle na przyszłość, mimo drobnych niedogodności w postaci nieobecności Beudekera. Musiał go bardzo zlekceważyć, skoro wysłał tutaj żonę. Właściwie Maurits nawet się nie dziwił; nazwisko którym przedstawiał się od jakiegoś czasu nie miało prawa nikomu z niczym się kojarzyć. Niejako płynąc wraz z falą swojego rzekomego podobieństwa do mieszkańców fjerdańskich stron, tak zamierzał się tłumaczyć potencjalnym rozmówcom.
Nie spodziewał się, że wzbudzi czyjąkolwiek ciekawość, zwłaszcza kupieckiej żony. Rzekome wysokie mniemanie o sobie nabył na drodze kłamstwa; prezentowana dzielnie pewność siebie była raptem pozą, którą przyjął tuż po tym, jak zrzucił kajdany narzucone mu przez Rollinsa. A zatem choć wiecznie starał się sprawiać wrażenie kogoś, kto jest na swoim terenie, tak naprawdę miał się za potężny kawał gówna.
I tylko Ghezen raczył wiedzieć, gdzie uplasowała się prawda.
Na ziemię sprowadziło go pytanie Rozemarijn.
— Nie pijam bez towarzystwa — odparł przewrotnie, sugerując wyraźnie, że na cokolwiek zdecyduje się gospodyni, postanowi do niej dołączyć. Z jakiegoś powodu odniósł wrażenie, że pani Beudeker nie najlepiej czuje się w roli, którą przyjęła na potrzeby dzisiejszego spotkania. Czy to zabawa w sekretarza męża, czy on sam sprawiały, że wyczuwał pewien dystans; jakby miał do czynienia z płochliwym zwierzęciem leśnym, starający się sprawiać pozór groźniejszego niż w rzeczywistości.
Przypadłość ludzi do głębi nieszczęśliwych.
Omal nie parsknął na pytanie, które padło w następnej kolejności. Ostatkiem sił powstrzymał się przed jakąkolwiek reakcją, choć w umysł wkradła się myśl, że być może czymś się zdradził. Czy mogła wiedzieć?
A niby skąd?
Zmrużył oczy, przez chwilę przyglądając się jej przenikliwie. Mogła to odczytać jak tylko zapragnęła; on sam pragnął dostrzec ukryte zamiary, ale czy to pod wpływem chwili czy spojrzenia samej Beudeker, nie odnalazł tam nic podejrzanego. Rzucił okiem w stronę wspomnianego pierścienia i uśmiechnął się półgębkiem, podnosząc wzrok na gospodynię.
— Zgadza się. Moja rodzina pochodzi z Fjerdy, być może dlatego sobie pani nie przypomina. Niezbyt o nas głośno wśród tutejszej socjety — przyznał, a w głosie zagrało rozbawienie. W myślach odszukiwał coraz to bardziej wyszukanych słów, tak by wypaść przekonująco. — Mój ojciec mawiał, że Ketterdam biznesem stoi, dlatego postanowiłem tu przybyć w jego imieniu, ale tak między nami... — urwał na chwilę, pochylając się ku rozmówczyni znacząco — Chyba nie mam szczęścia do kontrahentów — uśmiechnął się tak, jakby wcale go to nie martwiło.
Jego kontrahenci nie mieli przecież szczęścia do niego.
— Rozumiem — pokiwał głową tak, jakby istotnie rozumiał, choć w myślach przeklął Beudekera i jego niechęć do konfrontacji twarzą w twarz. Z nagła pomyślał, że za godną pozazdroszczenia aparycją Antoona musiał kryć się człowiek, z którym niekoniecznie mógłby chcieć mieć do czynienia. Czy to miało tłumaczyć mizerny wygląd jego żony? Rzadko kiedy zastanawiał się nad takimi rzeczami; być może jednak kluczem do sukcesu miało się okazać poznanie celu też od odrobinę innej strony.
Czasem podmienienie portfela na coś o podobnym ciężarze nie przynosiło skutków. Złodziejska finezja nie znała granic, ale Maurits zamierzał je sprawdzić.
— Pani mąż musi rzadko bywać w domu — bardziej stwierdził, niż zapytał. — To chyba obyczajowa norma w Ketterdamie? — Dopytał, jakby sam nie zdawał sobie z tego sprawy.
A przecież pamiętał swoje zmiany w fabryce ponad siły. Zgadywał jednak, że był to ten rodzaj pracy, którym Beudeker nigdy się nie parał.
Uznałaby za zabawne, że miał o sobie równie złe mniemanie. Być może dlatego, że nie znała o nim nawet ułamka prawdy; znała za to prawdę o znudzonych żonach kupców, które prześcigając się w swojej pobożności klękały chętnie nie tylko przed ołtarzem Ghezena. Nigdy ich w żaden sposób nie oceniała, a sądząc po rozczarowaniu, jakim okazało się jej własne małżeństwo, zawarte przecież z miłości, tak naprawdę nawet się im specjalnie nie dziwiła. Ani im, ani ich mężom. Zgnilizna tocząca to miasto wylewała się już możliwie każdą szczeliną i żaden kościół nie był tego w stanie zmienić. Marnieli tu wszyscy, kisząc się we własnym zepsuciu. Jedyne, co ich różniło, to ilość pieniędzy, którą przy tym mieli.
Nie miała powodów, by podejrzewać go o niecne zamiary czy kłamstwa. Miał miłą dla oka prezencję, uśmiech który sprawiał, że sama się śmiała, a błękit jego oczu w niczym nie przypominał tego, którym zwykle mogli się poszczycić potomkowie Fjerdy - nie przypominał trupa, który przeleżał w wodzie odrobinę zbyt długo. Wypowiadał się rzeczowo, a jego akcentowi nie mogła mieć nic do zarzucenia nie mając pojęcia o tym jak dbał o to, by dokładnie tak myślała.
Nie pijam bez towarzystwa stanowiło wyzwanie, którego nie była pewna, czy jest gotowa podjąć. Z jednej strony powinna się obawiać, co pomyśli o niej potencjalny kontrahent męża, z drugiej - wiedziała przecież, że skoro tu siedziała, nie jest to bynajmniej żaden kontrahent, zwłaszcza potencjalny. Ryzyko nie było warte wyprawki. Miała do czynienia z fjerdaninem, a tych oburzać miał zdaje się każdy afront, zwłaszcza, jeżeli dopuszczała się go kobieta.
Wstała zza biurka i ze stojącej nań tacy zdjęła karafkę, rozlewając trunek do dwóch szklanek. Raz jeszcze mógł odnieść mylne wrażenie, że go sprawdza. Żaden szanujący się Fjerdanin nie przyjąłby tego alkoholu z jej ręki, ale raz jeszcze medal ten miał dwie strony, a wcześniejsze zachowanie Hexela nie wskazywało, by miał stanowić typowego przedstawiciela swojej nacji. Postawiła przed nim szklankę i wróciła na swoje miejsce.
Jeszcze nikt nie twierdził, że sięgnie po naczynie.
- Pana nazwisko nie brzmi zbyt fjerdańsko - przyznała, zupełnie nieintencjonalnie drążąc temat. - Może jednak kercheńskie korzenie? - Dopytała, spoglądając kontrolnie, czy rozmówca sięgnie po szklankę, czy też nie, bo nie zamierzała pod tym względem czynić honorów.
- Bzdura. W tym mieście potrzeba po prostu cierpliwości, bo grube ryby niechętnie dzielą się tym, co mogłyby zarobić same - machnęła dłonią. Mógł zastanawiać się skąd właściwie to wiedziała; mógł poczytać jej słowa za czcze i nic nieznaczące. Popełniłby tym samym dokładnie ten błąd, którym wykazywali się od lat najbardziej możni tego miasta. Żaden z nich nie przejmował się zdaniem kobiet, które widziały i słyszały czasem więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Miała niemal wyrzuty sumienia, że Antoon zachował się tak, jak się zachował.
- Niemniej, pozostaje mi życzyć panu szczęścia - dodała, sięgając w końcu po szklankę z nieco mniejszą gracją, niż sobie wymyśliła, wciąż zwlekając z pociągnięciem łyka trunku. Nie piła od tak dawna, że zapomniała już, jak smakuje alkohol.
- Sam pan wie jak to jest. Interesy bywają czasochłonne - poruszenie tego tematu sprawiło, że zmieniła zdanie o sto osiemdziesiąt stopni. Pociągnęła łyk ze szkła, kryjąc grymas niesmaku, który pchał się na usta. Koniak piekł w gardło niemiłosiernie, choć niewątpliwie nie należał do najtańszych.
Pytanie ją spłoszyło, na tyle, że potrzebowała natychmiastowego wzmocnienia. Wzniecało kurz niepewności; sprawiało, że na powierzchnię myśli wypływały wspomnienia, których nie chciała już oglądać. Długie samotne dni, ale co jeszcze gorsze - długie samotne noce. Pytania, które pozostawały bez odpowiedzi. Podejrzenia, których nikt nie miał już ukoić. Pokój zamknięty na cztery spusty, gdzie misternie wykonane zabawki pokrywał kurz. Kłótnie, krzyki i wzajemne obwinianie się o coś, na co nikt nie miał wpływu.
Nikt? Przecież ona miała.
- Pana małżonka się na to nie skarży? - Dodała, odejmując naczynie od ust. Zaczęła się zastanawiać, na ile Jochem znał jej męża. Byłby jej w stanie powiedzieć, co robił w te wieczory gdy przedłużała się jego nieobecność?
- W Fjerdzie jest inaczej? Słyszałam, że to bardzo konserwatywne środowisko. Mam nadzieję, że nie popełniłam tym samym afrontu - dodała, niemal tak, jakby chciała zmienić temat. Pozbawione blasku oczy rozjaśniła iskra rozbawienia. Czyżby żartowała?
Czyżby to koniak?
Nie miała powodów, by podejrzewać go o niecne zamiary czy kłamstwa. Miał miłą dla oka prezencję, uśmiech który sprawiał, że sama się śmiała, a błękit jego oczu w niczym nie przypominał tego, którym zwykle mogli się poszczycić potomkowie Fjerdy - nie przypominał trupa, który przeleżał w wodzie odrobinę zbyt długo. Wypowiadał się rzeczowo, a jego akcentowi nie mogła mieć nic do zarzucenia nie mając pojęcia o tym jak dbał o to, by dokładnie tak myślała.
Nie pijam bez towarzystwa stanowiło wyzwanie, którego nie była pewna, czy jest gotowa podjąć. Z jednej strony powinna się obawiać, co pomyśli o niej potencjalny kontrahent męża, z drugiej - wiedziała przecież, że skoro tu siedziała, nie jest to bynajmniej żaden kontrahent, zwłaszcza potencjalny. Ryzyko nie było warte wyprawki. Miała do czynienia z fjerdaninem, a tych oburzać miał zdaje się każdy afront, zwłaszcza, jeżeli dopuszczała się go kobieta.
Wstała zza biurka i ze stojącej nań tacy zdjęła karafkę, rozlewając trunek do dwóch szklanek. Raz jeszcze mógł odnieść mylne wrażenie, że go sprawdza. Żaden szanujący się Fjerdanin nie przyjąłby tego alkoholu z jej ręki, ale raz jeszcze medal ten miał dwie strony, a wcześniejsze zachowanie Hexela nie wskazywało, by miał stanowić typowego przedstawiciela swojej nacji. Postawiła przed nim szklankę i wróciła na swoje miejsce.
Jeszcze nikt nie twierdził, że sięgnie po naczynie.
- Pana nazwisko nie brzmi zbyt fjerdańsko - przyznała, zupełnie nieintencjonalnie drążąc temat. - Może jednak kercheńskie korzenie? - Dopytała, spoglądając kontrolnie, czy rozmówca sięgnie po szklankę, czy też nie, bo nie zamierzała pod tym względem czynić honorów.
- Bzdura. W tym mieście potrzeba po prostu cierpliwości, bo grube ryby niechętnie dzielą się tym, co mogłyby zarobić same - machnęła dłonią. Mógł zastanawiać się skąd właściwie to wiedziała; mógł poczytać jej słowa za czcze i nic nieznaczące. Popełniłby tym samym dokładnie ten błąd, którym wykazywali się od lat najbardziej możni tego miasta. Żaden z nich nie przejmował się zdaniem kobiet, które widziały i słyszały czasem więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Miała niemal wyrzuty sumienia, że Antoon zachował się tak, jak się zachował.
- Niemniej, pozostaje mi życzyć panu szczęścia - dodała, sięgając w końcu po szklankę z nieco mniejszą gracją, niż sobie wymyśliła, wciąż zwlekając z pociągnięciem łyka trunku. Nie piła od tak dawna, że zapomniała już, jak smakuje alkohol.
- Sam pan wie jak to jest. Interesy bywają czasochłonne - poruszenie tego tematu sprawiło, że zmieniła zdanie o sto osiemdziesiąt stopni. Pociągnęła łyk ze szkła, kryjąc grymas niesmaku, który pchał się na usta. Koniak piekł w gardło niemiłosiernie, choć niewątpliwie nie należał do najtańszych.
Pytanie ją spłoszyło, na tyle, że potrzebowała natychmiastowego wzmocnienia. Wzniecało kurz niepewności; sprawiało, że na powierzchnię myśli wypływały wspomnienia, których nie chciała już oglądać. Długie samotne dni, ale co jeszcze gorsze - długie samotne noce. Pytania, które pozostawały bez odpowiedzi. Podejrzenia, których nikt nie miał już ukoić. Pokój zamknięty na cztery spusty, gdzie misternie wykonane zabawki pokrywał kurz. Kłótnie, krzyki i wzajemne obwinianie się o coś, na co nikt nie miał wpływu.
Nikt? Przecież ona miała.
- Pana małżonka się na to nie skarży? - Dodała, odejmując naczynie od ust. Zaczęła się zastanawiać, na ile Jochem znał jej męża. Byłby jej w stanie powiedzieć, co robił w te wieczory gdy przedłużała się jego nieobecność?
- W Fjerdzie jest inaczej? Słyszałam, że to bardzo konserwatywne środowisko. Mam nadzieję, że nie popełniłam tym samym afrontu - dodała, niemal tak, jakby chciała zmienić temat. Pozbawione blasku oczy rozjaśniła iskra rozbawienia. Czyżby żartowała?
Czyżby to koniak?
- Sponsored content
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach