- Mistrz Gry• konto specjalne •
- Stanowisko : Mistrz Gry
Mniejsza sypialnia
Ciasny pokój o surowych, białych ścianach i ciemnej, drewnianej podłodze. Nieco nieszczelne okno, które zimą wpuszcza do pomieszczenia ostre powiewy chłodu, wychodzi na dach sąsiadującej kamienicy, jest to więc jedyny kąt mieszkania, w którym można choć częściowo uciec przed wiecznym krzykiem Pokrywki. Poza wąskim łóżkiem o kutej ramie, zdołała się tu zmieścić stara szafa o skrzypiących drzwiach, długie, zamglone ze starości lustro i zamykana na kłódkę skrzynia. Choć skromna, sypialnia sprawia wrażenie przytulnej i czystej, a oznak codziennego życia można dopatrywać się w poukładanych na podłodze książkach, koszulach poprzewieszanych przez ramę łózka i kilku taliach kart porozkładanych na wysłużonym materacu.
Brzask przedzierał się przez jasne zasłony nakreślając na ścianach, meblach i skotłowanej pościeli hieroglify poranka. Nie chciał jeszcze otwierać oczu, było na to za wcześnie. W głowie szumiały wesołe wspomnienia wczorajszego wieczoru, harmider pijackich okrzyków, które raz po raz przerywały każdą kolejną rozmowę. Przekręcił się na drugi bok próbując wykonywać przy tym jak najmniej gwałtowne ruchy. Łózko było małe ciasne, dawało komfort, ale gdy na materacu znajdowały się dwa ciała, zamiast jednego, bardzo łatwo było o ześlizgnięcie się na ciemną, drewnianą podłogę.
Minęły kolejne sekundy, minuty, może godzina? Słońce zniknęło za szarością chmur kłębiących się nad wiecznie zakurzonym, deszczowym i ponurym miastem. W pokoju zrobiło się chłodniej, brzask przeminął, a wraz z nim krótka chwila wytchnienia, półsnu, w którym nie trzeba myśleć, zastanawiać się co dalej, dlaczego i po co.
Otworzył oczy i wlepił spojrzenie w sufit. W rogu widniało pęknięcie, które zawsze przykuwało wzrok, nie pozwalało oderwać oczu. Julian nie wiedział czemu, po prostu patrzył. Zamrugał ponownie chcąc obudzić się całkowicie i przesunął ręką po twarzy probując przywrócić sobie pełnię świadomości. Jasne włosy spadły mu na czoło i oczy, gdy usiadł na łóżku. Chwilę zajęło mu zorientowanie się, że kosmyki wcale nie powinny być jasne. Serce szybciej zabiło, ciężki stres opadł na żołądek i klatkę piersiową, panika budziła się do życia, kiedy spokojny sen odchodził w zapomnienie.
Musiał uciekać.
Nie miał gdzie uciec.
Nie miał nawet spodni.
Przeklął w myślach i spojrzał ukradkiem na leżącego jeszcze w pościeli, trochę wciśniętego. ścianę Kaia. Sen dodawał jego nakrapianej gwiazdozbiorami piegów twarzy łagodnego wyrazu, tak komfortowego, że gdyby nie fakt iż Julian znalazł się w sytuacji zagrażające życiu, prawdopodobnie wróciłby pod materiał pierzyny i leżał delektując się ciszą, przyjemnym, spokojnym porankiem. Odpoczynkiem.
Z trudem odwrócił spojrzenie i wyszukał na podłodze spodnie wraz z płaszczem, ruszył do nich, najciszej jak mógł i wymacał broń. Była na miejscu, dobrze. Musiał wyjść, przedostać się na statek. Dotarcie do Petry byłoby teraz zbyt ryzykowne. Wchodzenie w uliczki czy centrum miasta wyglądając jak zaginiony przed laty Albert Hoede stworzyłoby mu problemy, których rzecz jasna nie chciał.
Usłyszał skrzypnięcie łóżka, włoski zjeżyły mu się na karku, w pośpiechu ubrał spodnie, ale nie był to dobry ruch, bo nie złapał równowagi i musiał złapać się szafy, co stworzyło kolejny głośny dźwięk. Przeklął w myślach ponownie.
Przynajmniej teraz miał spodnie, nie?
Jasne włosy nie przypominały już swoim odcieniem szarości, był bardzo zdrowe, harmonijnie komponowały się z, teraz silnie niebieskimi oczyma z paroma zielonymi plamkami. Cała osoba Alberta wyglądała teraz jak po naprawdę dobrej kuracji zdrowotnej. Przypominał chłopaka, który przed laty studiował medycynę na uniwersytecie, ale był jego promieniejąca wersją.
Przełknął ślinę.
Nieistotne jak dobrze wyglądał, był w głębokiej dupie.
Spojrzał w tył, bo wiedział, zdawał sobie sprawę, że Kai musi od dobrych paru sekund nie spać.
Minęły kolejne sekundy, minuty, może godzina? Słońce zniknęło za szarością chmur kłębiących się nad wiecznie zakurzonym, deszczowym i ponurym miastem. W pokoju zrobiło się chłodniej, brzask przeminął, a wraz z nim krótka chwila wytchnienia, półsnu, w którym nie trzeba myśleć, zastanawiać się co dalej, dlaczego i po co.
Otworzył oczy i wlepił spojrzenie w sufit. W rogu widniało pęknięcie, które zawsze przykuwało wzrok, nie pozwalało oderwać oczu. Julian nie wiedział czemu, po prostu patrzył. Zamrugał ponownie chcąc obudzić się całkowicie i przesunął ręką po twarzy probując przywrócić sobie pełnię świadomości. Jasne włosy spadły mu na czoło i oczy, gdy usiadł na łóżku. Chwilę zajęło mu zorientowanie się, że kosmyki wcale nie powinny być jasne. Serce szybciej zabiło, ciężki stres opadł na żołądek i klatkę piersiową, panika budziła się do życia, kiedy spokojny sen odchodził w zapomnienie.
Musiał uciekać.
Nie miał gdzie uciec.
Nie miał nawet spodni.
Przeklął w myślach i spojrzał ukradkiem na leżącego jeszcze w pościeli, trochę wciśniętego. ścianę Kaia. Sen dodawał jego nakrapianej gwiazdozbiorami piegów twarzy łagodnego wyrazu, tak komfortowego, że gdyby nie fakt iż Julian znalazł się w sytuacji zagrażające życiu, prawdopodobnie wróciłby pod materiał pierzyny i leżał delektując się ciszą, przyjemnym, spokojnym porankiem. Odpoczynkiem.
Z trudem odwrócił spojrzenie i wyszukał na podłodze spodnie wraz z płaszczem, ruszył do nich, najciszej jak mógł i wymacał broń. Była na miejscu, dobrze. Musiał wyjść, przedostać się na statek. Dotarcie do Petry byłoby teraz zbyt ryzykowne. Wchodzenie w uliczki czy centrum miasta wyglądając jak zaginiony przed laty Albert Hoede stworzyłoby mu problemy, których rzecz jasna nie chciał.
Usłyszał skrzypnięcie łóżka, włoski zjeżyły mu się na karku, w pośpiechu ubrał spodnie, ale nie był to dobry ruch, bo nie złapał równowagi i musiał złapać się szafy, co stworzyło kolejny głośny dźwięk. Przeklął w myślach ponownie.
Przynajmniej teraz miał spodnie, nie?
Jasne włosy nie przypominały już swoim odcieniem szarości, był bardzo zdrowe, harmonijnie komponowały się z, teraz silnie niebieskimi oczyma z paroma zielonymi plamkami. Cała osoba Alberta wyglądała teraz jak po naprawdę dobrej kuracji zdrowotnej. Przypominał chłopaka, który przed laty studiował medycynę na uniwersytecie, ale był jego promieniejąca wersją.
Przełknął ślinę.
Nieistotne jak dobrze wyglądał, był w głębokiej dupie.
Spojrzał w tył, bo wiedział, zdawał sobie sprawę, że Kai musi od dobrych paru sekund nie spać.
Kiedy byli dziećmi, w pierwszych latach swojej samotności, Kai wraz z Mai spali w schowku na końcu korytarza. Posłanie było grube i zalane ciemnością w czterech ścianach, zbyt ciasno do siebie przytulonych. Siostra zwykła zasypiać szybko, kołysana dobiegającą z oddali muzyką i dźwiękami nocnej Baryłki, ale Kai otwierał oczy bacznie, podrywając się na brzmienie każdego zbyt bliskiego kroku, zbyt głośnego trzasku otwieranych drzwi. Nie sypiał więc dobrze, dlatego był taki chudy i blady, ale im był starszy, tym łatwiej było mu zrozumieć, dlaczego - w nocy niebezpieczeństwo mogło przecisnąć się między cieniami, wedrzeć pod kołdrę i zacisnąć pazury na dziecięcej szyi. Nie jego. Mai.
Nauczył się czuwać za każdym razem, kiedy obok spał ktoś inny. Nawyk, którego nie umiał się wyzbyć. Nad siostrą najpierw, a z biegiem czasu nad każdym, kogo strata mogłaby zakłuć - nad ojcem, Petrą, w końcu także Julianem. Siedział pod ścianami albo w nogach łóżek, patrząc w pustkę i nasłuchując oddechów. Czasem, kiedy spędzał tak noc w Listewce, nie odpinał od paska broni ani noża - myślał wtedy, że głupi cień dziecięcej traumy powinien wyparować wieki temu. A jednak został.
Dlaczego wiec tym razem zasnął? Nie był nawet tak bardzo pijany, jedynie lekko podpity i roześmiany, nadal jednak typowo dla siebie nadopiekuńczy. Nie chciał skazać swojego morskiego przyjaciela na spanie w jakichś spelunach, Julian nie miał domu poza swoją nieswoją łajbą, a Kaiowi nie przeszkadzało wcale to, ze miał z kim rozmawiać przez drogę do Pokrywki. Chyba jeszcze kiedy chłopak zasypiał, Kai mruczał coś pod nosem o tym, co przeczytał ostatnio w ukradzionym z listewkowego pokoju przewodniku po Koloniach.
Nie powinien był zasypiać. Coś mogło wedrzeć się przez okno. Coś? przeklął w myślach historie Petry. Nie - ktoś.
- Albert?
Miał miękki głos, jeszcze zaspany. Poderwana z poduszki głowa bolała, jakby ktoś uderzył go w potylicę rękojeścią pistoletu. Nadal miał na sobie to co wczoraj, koszula była wymięta i rozpięta na piersi, włosy opadały mu na czoło i wdzierały się do oczu. Wciąż śnił, musiał śnić. Przed nim, na skrzypiących deskach ciasnego pokoju stał duch z przeszłości. Miał jasne włosy, które wydawały się prawie złotawe w porannym słońcu.
- Co ty...Jak? Przecież ty...nie ma cię - zaginąłeś. Nie dokończył, słowa ugrzęzły w gardle. Ton nadal był łagodny, być może nie doszło do niego wciąż, że nie śpi już, a świat który go otacza jest boleśnie namacalny. Dopiero kiedy młody mężczyzna (duch) się poruszył, a rysy jego twarzy i oczy były zbyt realne i zbyt wyraźne, Kai poczuł jak każdy mięsień w jego ciele napina się. Kot gotowy do skoku. Baczny wzrok i głos nagle brzmiący ostrzej.
- Żarty sobie ze mnie robisz? Co to ma, kurwa, być?! - warknął, zeskakując z materaca i w jednym ruchu znajdując się obok. Nie obchodziło go to, czy Albert miał przy sobie broń, co chciał mu zrobić i jak się tu znalazł. Nie obchodziło go to co stało się z Julianem. Chciał tylko wiedzieć dlaczego. - Nie żyjesz, wszyscy mówią, że nie żyjesz - ciszej, ale jakimś cudem jeszcze wścieklej. Był w zasadzie tak samo wysoki jak on i Kai poczuł dziwny ucisk w żołądku, kiedy ich twarze się zrównały. Palce mocno zacisnęły się na połach jego płaszcza, jakby chciał pchnąć go na ścianę.
Oszalał.
Nauczył się czuwać za każdym razem, kiedy obok spał ktoś inny. Nawyk, którego nie umiał się wyzbyć. Nad siostrą najpierw, a z biegiem czasu nad każdym, kogo strata mogłaby zakłuć - nad ojcem, Petrą, w końcu także Julianem. Siedział pod ścianami albo w nogach łóżek, patrząc w pustkę i nasłuchując oddechów. Czasem, kiedy spędzał tak noc w Listewce, nie odpinał od paska broni ani noża - myślał wtedy, że głupi cień dziecięcej traumy powinien wyparować wieki temu. A jednak został.
Dlaczego wiec tym razem zasnął? Nie był nawet tak bardzo pijany, jedynie lekko podpity i roześmiany, nadal jednak typowo dla siebie nadopiekuńczy. Nie chciał skazać swojego morskiego przyjaciela na spanie w jakichś spelunach, Julian nie miał domu poza swoją nieswoją łajbą, a Kaiowi nie przeszkadzało wcale to, ze miał z kim rozmawiać przez drogę do Pokrywki. Chyba jeszcze kiedy chłopak zasypiał, Kai mruczał coś pod nosem o tym, co przeczytał ostatnio w ukradzionym z listewkowego pokoju przewodniku po Koloniach.
Nie powinien był zasypiać. Coś mogło wedrzeć się przez okno. Coś? przeklął w myślach historie Petry. Nie - ktoś.
- Albert?
Miał miękki głos, jeszcze zaspany. Poderwana z poduszki głowa bolała, jakby ktoś uderzył go w potylicę rękojeścią pistoletu. Nadal miał na sobie to co wczoraj, koszula była wymięta i rozpięta na piersi, włosy opadały mu na czoło i wdzierały się do oczu. Wciąż śnił, musiał śnić. Przed nim, na skrzypiących deskach ciasnego pokoju stał duch z przeszłości. Miał jasne włosy, które wydawały się prawie złotawe w porannym słońcu.
- Co ty...Jak? Przecież ty...nie ma cię - zaginąłeś. Nie dokończył, słowa ugrzęzły w gardle. Ton nadal był łagodny, być może nie doszło do niego wciąż, że nie śpi już, a świat który go otacza jest boleśnie namacalny. Dopiero kiedy młody mężczyzna (duch) się poruszył, a rysy jego twarzy i oczy były zbyt realne i zbyt wyraźne, Kai poczuł jak każdy mięsień w jego ciele napina się. Kot gotowy do skoku. Baczny wzrok i głos nagle brzmiący ostrzej.
- Żarty sobie ze mnie robisz? Co to ma, kurwa, być?! - warknął, zeskakując z materaca i w jednym ruchu znajdując się obok. Nie obchodziło go to, czy Albert miał przy sobie broń, co chciał mu zrobić i jak się tu znalazł. Nie obchodziło go to co stało się z Julianem. Chciał tylko wiedzieć dlaczego. - Nie żyjesz, wszyscy mówią, że nie żyjesz - ciszej, ale jakimś cudem jeszcze wścieklej. Był w zasadzie tak samo wysoki jak on i Kai poczuł dziwny ucisk w żołądku, kiedy ich twarze się zrównały. Palce mocno zacisnęły się na połach jego płaszcza, jakby chciał pchnąć go na ścianę.
Oszalał.
Każda noc spędzona w małej sypialni była synonimem bezpieczeństwa i komfortu. Nawet chłód przedzierający się przez nieszczelne okno w zimowe miesiące nie mógł zepsuć przyjemnego ciepła jakie Julian kojarzył z tym miejscem. Doceniał każdy moment, w którym Kai przewracał się na drugi bok w środku nocy, nie śpiąc, czuwając. Nie ośmielił się nigdy odezwać, wolał cała tę troskę zostawić w niedopowiedzeniu. Nie chciał słuchać zaprzeczeń. Zamykał po prostu oczy i oddawał się w objęcia Morfeusza wiedząc, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Przynajmniej do czasu.
Własna głupota i nieważność doprowadziła go do stromej przepaści, na której dnie była paszcza lwa nafaszerowanego latami kłamstw. Kłamstw, które były przecież powtarzane w dobrej wierze.
Prawda?
Oniemiał widząc przyjaciela obudzonego. Chciał zacząć oddychać ciężko, wypuścić z płuc ten stresujący balast, ale nie mógł nawet zaczerpnąć oddechu. Nie wycofał się, stał w miejscu jak ten słup soli, wpatrywał się w opadające kosmyki ciemnych włosów na jeszcze zaspaną, łagodną twarz, która z każdą sekundą zmieniała się bardziej w grymas ostrości, niezrozumienia.
Uśmiechnął się pobłażliwie, jakby tym chcąc rozwiązać wszystkie problemy. No tak, przecież Julian tak właśnie robił, prawda? Szczerzył zęby, mówił głupie żarty i wszystko zostawało mu wybaczone. Ale był teraz Albertem. Niósł na ramionach obrzydliwy ciężar nazwiska Hoede i przeszłych, spowitych w kurzu i wilgoci wspomnień jakie dzielił z Drozdovem.
Przełknął ślinę, nawet gwałtowny ruch nie zmusił go do odsunięcia się w stronę drzwi, ucieczki. Nie ze strachu, nie z powodu logiki, która nakazywała nie pokazywać swoje twarzy nikomu w tym przeklętym mieście, a po prostu z powodu ... no właśnie, czego? Wcale nie chciał uciekać. Musiał uciekać. Tak sobie powtarzał, kiedy widywał w lustrach i taflach wody swoje zmienione, weselsze odbicie. Twarz Juliana Kirrilovicha nie niosła za sobą tyle konsekwencji. Była wolnością. Twarz Alberta Hoede była balastem. Nożem w plecach i szlochem odbijającym się od marmurowych podłóg.
Uniosł ręce w geście obronnym, skonfundowanie przykryło wcześniejszy, skrępowany uśmiech, a stres przebił się przez spojrzenie jasnych oczu.
- Ż-żyje, mam się całkiem nieźle, a-ale to skomplikowane. N-nie ma sensu się denerwować, nie? Znaczy całkiem do twarzy ci tak z, em, no ogólnie dobrze wyglądasz, ale nie o tym mowa. Nie denerwujmy się, dobra? Wytłumaczę ci wszystko, tylko posłuchaj, bo ja wcale już nie jestem Albertem, nigdy nie chciałem być. To brzmi bezsensownie wypowiedziane bez kontekstu, dlatego proszę, daj mi wyjaśnić... - własny głos zabrzmiał dla niego obco, chociaż przecież to twarz miał zmienioną każdego dnia, a nie barwę wypowiadanych słów. Wciąż brzmiał tak samo jak Julian, tylko trochę mniej radosny. No i bardziej zdezorientowany.
Myślał o tym momencie właściwie odkąd po raz pierwszy spotkał Kaia jako Julian. Nowa w mieście Petra, której Kirillovich pomógł przedostać się do śmierdzącego kurzem, Kruge i, poniekąd też wolnością (jeżeli wolność śmierdzi pijackimi szczynami zza rogu) Ketterdamu, bardzo szybko zyskała sobie sympatię Drozdova. Przesiadywanie w Listewce, żarty o pluciu do kufla i liczenie piegów stało się rutyną, do której szybko dołączyła chęć stania się częścią życia osoby, an której mu tak zależało. Chociaż w głębi duszy wiedział, że powinien był odsłonić wszystkie karty. Uległ pokusie, pozwolił sobie na chwilę szczęścia, za którą będzie musiał teraz zapłacić. Znowu. Wszystko przez to, że nie liczył dni, zepchnął świadomość o swoim poprzednim życiu gdzieś na dno umysłu i wcale nie chciał jej odkopywać.
Ale teraz ona kopnęła go prosto w zadek. I to z podwójną siłą.
Przynajmniej do czasu.
Własna głupota i nieważność doprowadziła go do stromej przepaści, na której dnie była paszcza lwa nafaszerowanego latami kłamstw. Kłamstw, które były przecież powtarzane w dobrej wierze.
Prawda?
Oniemiał widząc przyjaciela obudzonego. Chciał zacząć oddychać ciężko, wypuścić z płuc ten stresujący balast, ale nie mógł nawet zaczerpnąć oddechu. Nie wycofał się, stał w miejscu jak ten słup soli, wpatrywał się w opadające kosmyki ciemnych włosów na jeszcze zaspaną, łagodną twarz, która z każdą sekundą zmieniała się bardziej w grymas ostrości, niezrozumienia.
Uśmiechnął się pobłażliwie, jakby tym chcąc rozwiązać wszystkie problemy. No tak, przecież Julian tak właśnie robił, prawda? Szczerzył zęby, mówił głupie żarty i wszystko zostawało mu wybaczone. Ale był teraz Albertem. Niósł na ramionach obrzydliwy ciężar nazwiska Hoede i przeszłych, spowitych w kurzu i wilgoci wspomnień jakie dzielił z Drozdovem.
Przełknął ślinę, nawet gwałtowny ruch nie zmusił go do odsunięcia się w stronę drzwi, ucieczki. Nie ze strachu, nie z powodu logiki, która nakazywała nie pokazywać swoje twarzy nikomu w tym przeklętym mieście, a po prostu z powodu ... no właśnie, czego? Wcale nie chciał uciekać. Musiał uciekać. Tak sobie powtarzał, kiedy widywał w lustrach i taflach wody swoje zmienione, weselsze odbicie. Twarz Juliana Kirrilovicha nie niosła za sobą tyle konsekwencji. Była wolnością. Twarz Alberta Hoede była balastem. Nożem w plecach i szlochem odbijającym się od marmurowych podłóg.
Uniosł ręce w geście obronnym, skonfundowanie przykryło wcześniejszy, skrępowany uśmiech, a stres przebił się przez spojrzenie jasnych oczu.
- Ż-żyje, mam się całkiem nieźle, a-ale to skomplikowane. N-nie ma sensu się denerwować, nie? Znaczy całkiem do twarzy ci tak z, em, no ogólnie dobrze wyglądasz, ale nie o tym mowa. Nie denerwujmy się, dobra? Wytłumaczę ci wszystko, tylko posłuchaj, bo ja wcale już nie jestem Albertem, nigdy nie chciałem być. To brzmi bezsensownie wypowiedziane bez kontekstu, dlatego proszę, daj mi wyjaśnić... - własny głos zabrzmiał dla niego obco, chociaż przecież to twarz miał zmienioną każdego dnia, a nie barwę wypowiadanych słów. Wciąż brzmiał tak samo jak Julian, tylko trochę mniej radosny. No i bardziej zdezorientowany.
Myślał o tym momencie właściwie odkąd po raz pierwszy spotkał Kaia jako Julian. Nowa w mieście Petra, której Kirillovich pomógł przedostać się do śmierdzącego kurzem, Kruge i, poniekąd też wolnością (jeżeli wolność śmierdzi pijackimi szczynami zza rogu) Ketterdamu, bardzo szybko zyskała sobie sympatię Drozdova. Przesiadywanie w Listewce, żarty o pluciu do kufla i liczenie piegów stało się rutyną, do której szybko dołączyła chęć stania się częścią życia osoby, an której mu tak zależało. Chociaż w głębi duszy wiedział, że powinien był odsłonić wszystkie karty. Uległ pokusie, pozwolił sobie na chwilę szczęścia, za którą będzie musiał teraz zapłacić. Znowu. Wszystko przez to, że nie liczył dni, zepchnął świadomość o swoim poprzednim życiu gdzieś na dno umysłu i wcale nie chciał jej odkopywać.
Ale teraz ona kopnęła go prosto w zadek. I to z podwójną siłą.
Oszalał.
Czasem, kiedy tracił równowagę i umysł zachodził mgłą, Kai zwykł liczyć to, co akurat znalazło się w zasięgu jego wzorku. Deski podłóg, kapelusze turystów, dachy budynków za oknami. Skupiał się coraz mocniej, aż w końcu wszystko znów stawało się jasne i wyraźne - ostre krawędzie przebijały się przez rozmazany wzrok i zbyt jaskrawe plamy świateł. Prosty świat składający się ze słów, liczb, wzorów i logiki - świat, w którym strach nie miał sensu, w którym emocje szargały nim niepotrzebnie. Świat, po którym mógł poruszać się pewnie, nonszalanckim krokiem, taki bez moralnych dylematów, jedynie z zyskami i stratami. Jego wizja byłą jedynym, co czasem mogło utrzymać go na powierzchni, kiedy znów czuł, że topi się w tym bagnie z niepewności i przytłaczających wspomnień, które siedziały mu nocami na klatce piersiowej.
Jeden.
Dwa.
Próbował liczyć własne oddechy, ale te uciekały szybko. Na niczym nie umiał się skupić. Czuł coś, czego żaden prosty ciąg przyczyn i skutków nie był w stanie mu wytłumaczyć. Złość była zbyt prosta, rozczarowanie zbyt łagodne. Zdrada. Czuł się zdradzony i sam nie widział dlaczego. Czy to nie on kazał Albertowi odejść? Wtedy, tamtego wieczora, kiedy znalazł go pobitego przez własnych znajomych? Odejść i nie wracać. A jednak nie czul się tak przez to, iż jego były przyjaciel wrócił. Czuł się tak, bo wtedy faktycznie odszedł i sam nie rozumiał tego, do jakiej hipokryzji zmuszał go teraz jego własny mózg. Ta irytacja na siebie samego połączona z uśmiechem na jasnej twarzy Alberta i jego rozchwianymi słowami sprawiła, że Kai prychnął z gniewem, ciągnąc go mocniej za klapy, bliżej, tak by móc słowa wyrzucać prosto w jego twarz.
- Skomplikowane? - powtórzył, czując jak twarz układa się w grymas czystej złości. Nie było to częste. - S k o m p l i k o w a n e - powtórzył, cedząc głoski przez zęby, jakby przeklinał teraz w najgorszy z możliwych sposobów. Coś się zagotowało, coś zabolało, bo oto i objawił się przed nim jeden, okrutny fakt, przed którym bronił się tak długo.
Albert brzmiał tak samo jak Julian.
Julian brzmiał jak Albert i nie chciał juz nim być.
Zarys twarzy stał się łagodniejszy na ten jeden moment, jakby smutny, brwi ściągnęły się nagle, wargi rozchyliły lekko. Patrzył mu teraz w oczy, szukając odpowiedzi. Były inne. Jasne, duże, do bólu znajome. Jakaś część niego chciała dotknąć jego policzka. Zamiast tego jednak odepchnął go mocno, prosto na zamknięte drzwi.
- Co chcesz mi tłumaczyć? CO?! To jak zrobiłeś ze mnie idiotę, jak kłamałeś, bawiłeś się ze mną w chowanego, hm? Mów, Albert! - Cień jadowitego uśmiechu przesunął się po piegowatej twarzy. - Czego chciałeś? Zemsty?! - Rzucił się w jego stronę, próbując przyprzeć go do drzwi. Złość i zdezorientowanie zamgliło osąd, w złotych oczach zaiskrzyło coś na kształt bólu.
Czasem, kiedy tracił równowagę i umysł zachodził mgłą, Kai zwykł liczyć to, co akurat znalazło się w zasięgu jego wzorku. Deski podłóg, kapelusze turystów, dachy budynków za oknami. Skupiał się coraz mocniej, aż w końcu wszystko znów stawało się jasne i wyraźne - ostre krawędzie przebijały się przez rozmazany wzrok i zbyt jaskrawe plamy świateł. Prosty świat składający się ze słów, liczb, wzorów i logiki - świat, w którym strach nie miał sensu, w którym emocje szargały nim niepotrzebnie. Świat, po którym mógł poruszać się pewnie, nonszalanckim krokiem, taki bez moralnych dylematów, jedynie z zyskami i stratami. Jego wizja byłą jedynym, co czasem mogło utrzymać go na powierzchni, kiedy znów czuł, że topi się w tym bagnie z niepewności i przytłaczających wspomnień, które siedziały mu nocami na klatce piersiowej.
Jeden.
Dwa.
Próbował liczyć własne oddechy, ale te uciekały szybko. Na niczym nie umiał się skupić. Czuł coś, czego żaden prosty ciąg przyczyn i skutków nie był w stanie mu wytłumaczyć. Złość była zbyt prosta, rozczarowanie zbyt łagodne. Zdrada. Czuł się zdradzony i sam nie widział dlaczego. Czy to nie on kazał Albertowi odejść? Wtedy, tamtego wieczora, kiedy znalazł go pobitego przez własnych znajomych? Odejść i nie wracać. A jednak nie czul się tak przez to, iż jego były przyjaciel wrócił. Czuł się tak, bo wtedy faktycznie odszedł i sam nie rozumiał tego, do jakiej hipokryzji zmuszał go teraz jego własny mózg. Ta irytacja na siebie samego połączona z uśmiechem na jasnej twarzy Alberta i jego rozchwianymi słowami sprawiła, że Kai prychnął z gniewem, ciągnąc go mocniej za klapy, bliżej, tak by móc słowa wyrzucać prosto w jego twarz.
- Skomplikowane? - powtórzył, czując jak twarz układa się w grymas czystej złości. Nie było to częste. - S k o m p l i k o w a n e - powtórzył, cedząc głoski przez zęby, jakby przeklinał teraz w najgorszy z możliwych sposobów. Coś się zagotowało, coś zabolało, bo oto i objawił się przed nim jeden, okrutny fakt, przed którym bronił się tak długo.
Albert brzmiał tak samo jak Julian.
Julian brzmiał jak Albert i nie chciał juz nim być.
Zarys twarzy stał się łagodniejszy na ten jeden moment, jakby smutny, brwi ściągnęły się nagle, wargi rozchyliły lekko. Patrzył mu teraz w oczy, szukając odpowiedzi. Były inne. Jasne, duże, do bólu znajome. Jakaś część niego chciała dotknąć jego policzka. Zamiast tego jednak odepchnął go mocno, prosto na zamknięte drzwi.
- Co chcesz mi tłumaczyć? CO?! To jak zrobiłeś ze mnie idiotę, jak kłamałeś, bawiłeś się ze mną w chowanego, hm? Mów, Albert! - Cień jadowitego uśmiechu przesunął się po piegowatej twarzy. - Czego chciałeś? Zemsty?! - Rzucił się w jego stronę, próbując przyprzeć go do drzwi. Złość i zdezorientowanie zamgliło osąd, w złotych oczach zaiskrzyło coś na kształt bólu.
Chociaż czuł stres, panikę, jego ciało wydawało się wiotkie. Mimo siły, której mógł użyć pozostawał bezwładny, jak lalka która można rzucić w kąt. Nie chciał się denerwować, dawać ponosić emocjom. Probował przyjąć cały gniew jakim był zalewany tak samo gładko jak przyjmował każde, kolejne ciosy i fale w życiu. Te, które próbowały zakryć go całego, po czubek głowy, odebrać ostatki tlenu z płuc i pogrzebać w słonej bryzie.
Zapragnął złapać rozeźloną twarz, rozpalone gniewem oczy nie wydawały mu się wcale groźne, bardziej zranione. Było mu przykro, że doprowadził do takiej sytuacji. Ale czy to się teraz liczyło? Przez swoją głupotę nie miał więcej czasu, aby zastanowić się nad najlepszym wyjściem z sytuacji. Ale czy w ogóle jakakolwiek opcja mogłaby być dobrą, kiedy cała ta sprawa od początku była srogo niepoprawna, a relacja, poniekąd, spisana na straty?
Nie chciał tak myśleć. Nie kiedy patrzył w oczy Kaia, kiedy liczył jego piegi i uśmiechy, nawet te grymaśne, łagodniejsze czy bardziej szelmowskie.
Był egoistą nie wyjawiając mu prawdy, ale z drugiej strony, jak potoczyłaby się sytuacja gdyby Drozdov wiedział?
Pchniecie i srogo powtórzone słowa sprawiły, że zamrugał, uśmiech zmienił się w nieprzyjemny grymas zranienia, Julian zmarszczył brwi, a może Albert? Nie. Alberta już nie było.
- Ja, właściwie... - zaczął, ale nie miał bladego pojęcia jak mógłby zacząć, nawet jeżeli tyle razy odtwarzał tę sytuację. Przed snem, podczas spacerów. Zmarszczył brwi mocniej, tym razem w gniewie - Nie nazywaj mnie Albertem, do jasnej cholery! Gdyby nie ten przeklęty... Nie rozumiesz, że to nie jest to, kim jestem? KIM CHCĘ BYĆ? - nie chciał się zirytować, ale brzmienie starego imienia w ustach tak bliskiej i drogiej osoby poruszyły emocjonalne trybiki, które już dawno spowił kurz kerczeńskich uliczek.
Uderzenie o drzwi, nieprzyjemny dreszcz bólu w plecach przy zderzeniu ze skrzypiącą powierzchnią.
Już chciał złapać Kaia za nadgarstki, mocno, pewnie i gwałtownie je ściskając. Zamiast tego spojrzał mu gniewnie w oczy, jakby samo wypowiedzenie imienia 'Albert' było przekleństwem, zniewagą jakiej nie chciał słyszeć, a dłonie same wykonały znany, ćwiczony w ostatnich latach gest. Zareagował instynktownie, poczuł się przybity do ściany (co nie było takie nieprawdziwe), w niebezpieczeństwie i to większym niż fizyczna bójka. Ktoś mógł się dowiedzieć, ze Albert żyje. Ktoś oprócz Kaia. Instynkt podpowiedział obronę, na której teraz się skupił, zbytnio, bo nim się obejrzał wilgotne cząsteczki powietrza zmieniły się w cienką strugę wody, która chlapnęła prosto w złote oczy. Jednocześnie szarpnął się, chcąc wydostać z uścisku.
- Nie szarpmy się tylko porozmawiaj ze mną zanim któremuś z nas przez przypadek coś się stanie - wycedził przez zęby.
Zapragnął złapać rozeźloną twarz, rozpalone gniewem oczy nie wydawały mu się wcale groźne, bardziej zranione. Było mu przykro, że doprowadził do takiej sytuacji. Ale czy to się teraz liczyło? Przez swoją głupotę nie miał więcej czasu, aby zastanowić się nad najlepszym wyjściem z sytuacji. Ale czy w ogóle jakakolwiek opcja mogłaby być dobrą, kiedy cała ta sprawa od początku była srogo niepoprawna, a relacja, poniekąd, spisana na straty?
Nie chciał tak myśleć. Nie kiedy patrzył w oczy Kaia, kiedy liczył jego piegi i uśmiechy, nawet te grymaśne, łagodniejsze czy bardziej szelmowskie.
Był egoistą nie wyjawiając mu prawdy, ale z drugiej strony, jak potoczyłaby się sytuacja gdyby Drozdov wiedział?
Pchniecie i srogo powtórzone słowa sprawiły, że zamrugał, uśmiech zmienił się w nieprzyjemny grymas zranienia, Julian zmarszczył brwi, a może Albert? Nie. Alberta już nie było.
- Ja, właściwie... - zaczął, ale nie miał bladego pojęcia jak mógłby zacząć, nawet jeżeli tyle razy odtwarzał tę sytuację. Przed snem, podczas spacerów. Zmarszczył brwi mocniej, tym razem w gniewie - Nie nazywaj mnie Albertem, do jasnej cholery! Gdyby nie ten przeklęty... Nie rozumiesz, że to nie jest to, kim jestem? KIM CHCĘ BYĆ? - nie chciał się zirytować, ale brzmienie starego imienia w ustach tak bliskiej i drogiej osoby poruszyły emocjonalne trybiki, które już dawno spowił kurz kerczeńskich uliczek.
Uderzenie o drzwi, nieprzyjemny dreszcz bólu w plecach przy zderzeniu ze skrzypiącą powierzchnią.
Już chciał złapać Kaia za nadgarstki, mocno, pewnie i gwałtownie je ściskając. Zamiast tego spojrzał mu gniewnie w oczy, jakby samo wypowiedzenie imienia 'Albert' było przekleństwem, zniewagą jakiej nie chciał słyszeć, a dłonie same wykonały znany, ćwiczony w ostatnich latach gest. Zareagował instynktownie, poczuł się przybity do ściany (co nie było takie nieprawdziwe), w niebezpieczeństwie i to większym niż fizyczna bójka. Ktoś mógł się dowiedzieć, ze Albert żyje. Ktoś oprócz Kaia. Instynkt podpowiedział obronę, na której teraz się skupił, zbytnio, bo nim się obejrzał wilgotne cząsteczki powietrza zmieniły się w cienką strugę wody, która chlapnęła prosto w złote oczy. Jednocześnie szarpnął się, chcąc wydostać z uścisku.
- Nie szarpmy się tylko porozmawiaj ze mną zanim któremuś z nas przez przypadek coś się stanie - wycedził przez zęby.
Nie potrafił oderwać wzroku od twarzy Alberta. Zapamiętał go inaczej - bledszego, chudszego, z mniej niebieskimi oczami. Teraz jego przyjaciel miał gęstsze rzęsy i rumiane policzki, jego włosy przypominały włosy fjerdańskich wojowników ze szkolnych ilustracji, a muśnięta słońcem skóra stanowiła niezbity dowód na to, że stał przed nim ktoś inny. Albert Hoede, z którym skakał po ogrodzeniach i opowiadał krwawe historie nocami na Czarnym Woalu, był chudy, blady i chorowity, a wiosenne promienie parzyły go zamiast otulać. Nawet Kai zdawał się być przy nim zaróżowionym okazem zdrowia.
W tym ciasnym pokoju, w świetle wczesnego poranka Kai mógł przyjrzeć się każdemu elementowi z dokładnością, o którą wcześniej się nie podejrzewał. Słońce imało się otwartego morza, włosy - choć teraz jasne - nadal poskręcane były od soli, a cała sylwetka, każdy ruch, sposób w jaki mówił, wszystko to dalekie było od Alberta. Było Julianem. Julianem, który pachniał wiatrem, mówił za dużo, a szczupłe dłonie miał szorstkie i mocne od grubych lin. O ironio - teraz, kiedy wyglądał jak inny człowiek, przypominał mu tego głośnego marynarza jeszcze bardziej.
Miał ochotę rzucić się do okna i zwymiotować, kiedy mdłości szarpnęły żołądkiem. Jak to możliwe? Duchy, magia - cholera! Mógł zrzucić wszystko na szaleństwo, ale jak wytłumaczyć fakt, że Albert (Julian?) nie zaprzeczał? Nie mógł mieć zwidów, zwidów nie można było dotknąć, nie można było ich pchnąć na drzwi. Oddech gubił się, grzązł w gardle nim zdołał dosięgnąć płuc. A wtedy woda wpadła do oczu, wycedzone przez zęby słowa odbiły się od ścian czaszki, a on musiał zamrugać, unieść z konsternacją brwi, kilka razy otworzyć i zamknąć usta, jakby myśli znikały nim zdążyły wybrzmieć.
- Grisza - w końcu padły. Cicho, ochryple, a Kai potrzebował sekundy nim doszło do niego, ze wypowiedział je na głos. Formatorzy. Pracowali na kontraktach w Teatrach, prywatnie w domach kupców, ratując marszczące się twarze ich żon. Skarby dla próżnych oraz tych, którzy bali się brzydoty i starości. Czy byliby w stanie zmienić twarz tak, by Kai jej nie rozpoznał? A może rozpoznał, może rysy nie zmieniły się znacząco, jedynie kilka ostrzejszych linii, kolor włosów i oczu. Przeklął w duchu. Mieli ten sam głos.
Kai po prostu nie chciał wiedzieć.
- I co mi zrobisz, Julian? - syknął, ocierając oczy wierzchem dłoni. - Utopisz mnie w wodzie z temblaka czy zniszczysz mi fryzurę? - Kolejny złośliwy uśmiech. Krótki, prawie niezauważalny, uciekający z twarzy szybko, gdy ta znów nabrała powagi. Pełnej gniewu powagi. - Chcesz rozmawiać? - pytanie wybrzmiało wyzwaniem, Kai zacisnął palce na ramieniu chłopaka. Wiedział, ze choć Alberta łamał wiatr, Julian był od niego silniejszy. Był też jednak mniej skory do bójek, bardziej chętny do kapitulacji. Kątem oka zauważył broń przy pasku, ale zamiast przestraszyć się i puścić, młody Drozdov wściekle szarpnął ściskanym ramieniem w prawie ponaglającym geście. - No, mów! Opowiadaj, jakkolwiek masz kurwa na imię! Hans, Milan, wszystko mi jedno, ale lepiej znajdź dobre wytłumaczenie - rozeźlony głos musiał wypadać już przez okno na dachy Pokrywki. To nic, słyszała gorsze rzeczy. Gorsze od poczucia zagubienia, oszustwa i zdrady. Gorsze od nazywania bliskim kogoś, kto wciąż trzymał pistolet za twoimi plecami. - I spróbuj sięgnąć po rewolwer, a przybiję cię nożem do tych drzwi zanim zdążysz nacisnąć spust.
Nie miał przy sobie niczego, nawet scyzoryka.
Przecież zasypiał w jednym pokoju z przyjacielem.
W tym ciasnym pokoju, w świetle wczesnego poranka Kai mógł przyjrzeć się każdemu elementowi z dokładnością, o którą wcześniej się nie podejrzewał. Słońce imało się otwartego morza, włosy - choć teraz jasne - nadal poskręcane były od soli, a cała sylwetka, każdy ruch, sposób w jaki mówił, wszystko to dalekie było od Alberta. Było Julianem. Julianem, który pachniał wiatrem, mówił za dużo, a szczupłe dłonie miał szorstkie i mocne od grubych lin. O ironio - teraz, kiedy wyglądał jak inny człowiek, przypominał mu tego głośnego marynarza jeszcze bardziej.
Miał ochotę rzucić się do okna i zwymiotować, kiedy mdłości szarpnęły żołądkiem. Jak to możliwe? Duchy, magia - cholera! Mógł zrzucić wszystko na szaleństwo, ale jak wytłumaczyć fakt, że Albert (Julian?) nie zaprzeczał? Nie mógł mieć zwidów, zwidów nie można było dotknąć, nie można było ich pchnąć na drzwi. Oddech gubił się, grzązł w gardle nim zdołał dosięgnąć płuc. A wtedy woda wpadła do oczu, wycedzone przez zęby słowa odbiły się od ścian czaszki, a on musiał zamrugać, unieść z konsternacją brwi, kilka razy otworzyć i zamknąć usta, jakby myśli znikały nim zdążyły wybrzmieć.
- Grisza - w końcu padły. Cicho, ochryple, a Kai potrzebował sekundy nim doszło do niego, ze wypowiedział je na głos. Formatorzy. Pracowali na kontraktach w Teatrach, prywatnie w domach kupców, ratując marszczące się twarze ich żon. Skarby dla próżnych oraz tych, którzy bali się brzydoty i starości. Czy byliby w stanie zmienić twarz tak, by Kai jej nie rozpoznał? A może rozpoznał, może rysy nie zmieniły się znacząco, jedynie kilka ostrzejszych linii, kolor włosów i oczu. Przeklął w duchu. Mieli ten sam głos.
Kai po prostu nie chciał wiedzieć.
- I co mi zrobisz, Julian? - syknął, ocierając oczy wierzchem dłoni. - Utopisz mnie w wodzie z temblaka czy zniszczysz mi fryzurę? - Kolejny złośliwy uśmiech. Krótki, prawie niezauważalny, uciekający z twarzy szybko, gdy ta znów nabrała powagi. Pełnej gniewu powagi. - Chcesz rozmawiać? - pytanie wybrzmiało wyzwaniem, Kai zacisnął palce na ramieniu chłopaka. Wiedział, ze choć Alberta łamał wiatr, Julian był od niego silniejszy. Był też jednak mniej skory do bójek, bardziej chętny do kapitulacji. Kątem oka zauważył broń przy pasku, ale zamiast przestraszyć się i puścić, młody Drozdov wściekle szarpnął ściskanym ramieniem w prawie ponaglającym geście. - No, mów! Opowiadaj, jakkolwiek masz kurwa na imię! Hans, Milan, wszystko mi jedno, ale lepiej znajdź dobre wytłumaczenie - rozeźlony głos musiał wypadać już przez okno na dachy Pokrywki. To nic, słyszała gorsze rzeczy. Gorsze od poczucia zagubienia, oszustwa i zdrady. Gorsze od nazywania bliskim kogoś, kto wciąż trzymał pistolet za twoimi plecami. - I spróbuj sięgnąć po rewolwer, a przybiję cię nożem do tych drzwi zanim zdążysz nacisnąć spust.
Nie miał przy sobie niczego, nawet scyzoryka.
Przecież zasypiał w jednym pokoju z przyjacielem.
Grisza.
Julian uśmiechnął się gorzko, krzywo, trochę zawadiacko. W jego oczach zatańczyły błędne ognie zaczepności, automatycznie i, mógłby przysiąc, że gdyby nie zamrugał szybko z powodu nagłego i silnego ucisku na ramieniu nie powstrzymałby się od mocnego odepchnięcia Kaia od siebie. Zamiast tego zebrał wszystkie siły by wziąć głęboki oddech i unieść ręce w kapitulacyjnym geście. Nie był tutaj po to, aby wybijać zęby, topić w szklankach czy policzkować kroplami z wilgotnego, porannego kerczeńskiego powietrza. Woda spływała po bladej, naznaczonej piegami twarzy, a Julian musiał się powstrzymywać, aby nie zetrzeć kropel rękawem białej, wysłużonej koszuli. Teraz Kai tym bardziej wyglądał jakby cierpiał, jakby dopiero co płakał. I to przez niego, w każdym tych słów znaczeniu. Przeklął w myślach po raz enty tego poranka. Musiał wziąć się w garść. Odepchnął przyjemny puch porannej sielanki, która wciąż wkradała mu się do zmysłów, przez ściany malutkiej sypialni, w której fundamentach i szparach miał poukrywanych więcej przyjemnych wspomnień niż gdziekolwiek indziej.
- Gdybym chciał cię zastrzelić już bym to zrobił. Miałem wystarczająco dużo czasu zanim się obudziłeś. - nie skłamał, ale nagiął prawdę. Był zbyt zdezorientowany zaraz po przebudzeniu, aby przemyśleć odpowiednio swoje ruchy i nie potknąć się przy ubieraniu spodni, więc używanie rewolwera zapewne skończyłoby się katastrofą. Ale przecież Drozdov nie musiał wiedzieć. Skoro chciał kąsać groźbami, to Julian nie miał zamiaru pozostawać dłużnym. Minęły już czasy kiedy z miną zbitego psa przyjmował każda obelgę.
- Nie planowałem Cię spotkać. Przyszedłem tu za Petrą. Przy pierwszych spotkaniach chciałem ci... chciałem z tobą porozmawiać, ale jak właściwie miałem to zrobić? nawet teraz nie jestem pewien jak powinienem dobierać słowa. Bo niby jak miałoby to wyglądać? 'Hej Kai, to ja twoj kolega Albert, przez którego młodzieńczą i uprzywilejowaną dupę umarł twój dobry przyjaciel?' albo może "Hej Kai, to ja Albert, z którym byłeś bliżej niż powinieneś, a którego kazałeś pobić swoim kolesiom?' albo ewentualnie "Hej Kai, to ja Albert Hoede, wiem że kazałeś mi spierdalać, ale za bardzo cię lubię żeby móc sobie odpuścić widzenie twojej cholernie głupiej, piegowatej twarzy i skupienia w złotych oczach jak ogrywasz kolejną osobę w karty"? - wiedział, że każde z przytoczonych pytań jest prawdą, ale bardzo słabo ubraną w słowa. Nie istniała przyjemna droga, aby odbyć tę rozmowę. Zdawał sobie z tego sprawę i właśnie dlatego przemawiała przez niego gorycz i ironia, złość na samego siebie i ogólna frustracja powstałą sytuację, na którą, jak sobie wmawiał, nie miał wpływu.
- Po tym jak odkryłem, że mogę... że jestem Griszą zostanie w domu nie było dla mnie dobrą opcją. Nie chciałem żyć jako strzępek człowieka, jako który mnie poznałeś, a tym bym był jakbym został pod butem ojca. Cała reszta to nieistotne marudzenie bogatego chłopca, o którym nie chcesz słuchać, o którym wstydziłbym się mówić i, które jest nieistotne. Ważnym jest, że wolę być po prostu wolny. Nie chcę mieć nic wspólnego z tym, co działo się w moim poprzednim życiu. Jak mówiłem, nie planowałem też cię spotykać... to wyszło, przez przypadek? I nie potrafiłem... - uciekł spojrzeniem, najpierw na ściskające jego ramie chude, jakby rzeźbione przez wprawionego w kunszcie artystę, palce, a potem na bladą ścianę małej sypialni. Przygryzł wnętrze policzka - nie potrafiłem sobie odmówić. Bałem się, że wyjawienie ci prawdy wszystko zepsuje, że znowu mnie znienawidzisz. Nie chciałem też nadszarpnąć twojego zaufania... którego teraz przez ten strach już nie mam. I po prostu. Po prostu wziąłem ten przypadek jako uśmiech od losu, bo tak bardzo chciałem być częścią tw... waszego - szybko się poprawił, zmieszał przy tym i zająknął - twojego i Petry życia. - przygryzł policzek mocniej, poczuł metaliczny smak krwi, więc odpuścił i pozwolił dłoniom, które wcześniej unosił w obronnym geście, opaść wzdłuż ciała - Przepraszam. Przepraszam, że Julian to ja. - zakończył wypowiedź dość marnie, ściszonym głosem i spojrzał na powrót w złote oczy swojego rozmówcy, szukając zrozumienia, być może wybaczenia.
Julian uśmiechnął się gorzko, krzywo, trochę zawadiacko. W jego oczach zatańczyły błędne ognie zaczepności, automatycznie i, mógłby przysiąc, że gdyby nie zamrugał szybko z powodu nagłego i silnego ucisku na ramieniu nie powstrzymałby się od mocnego odepchnięcia Kaia od siebie. Zamiast tego zebrał wszystkie siły by wziąć głęboki oddech i unieść ręce w kapitulacyjnym geście. Nie był tutaj po to, aby wybijać zęby, topić w szklankach czy policzkować kroplami z wilgotnego, porannego kerczeńskiego powietrza. Woda spływała po bladej, naznaczonej piegami twarzy, a Julian musiał się powstrzymywać, aby nie zetrzeć kropel rękawem białej, wysłużonej koszuli. Teraz Kai tym bardziej wyglądał jakby cierpiał, jakby dopiero co płakał. I to przez niego, w każdym tych słów znaczeniu. Przeklął w myślach po raz enty tego poranka. Musiał wziąć się w garść. Odepchnął przyjemny puch porannej sielanki, która wciąż wkradała mu się do zmysłów, przez ściany malutkiej sypialni, w której fundamentach i szparach miał poukrywanych więcej przyjemnych wspomnień niż gdziekolwiek indziej.
- Gdybym chciał cię zastrzelić już bym to zrobił. Miałem wystarczająco dużo czasu zanim się obudziłeś. - nie skłamał, ale nagiął prawdę. Był zbyt zdezorientowany zaraz po przebudzeniu, aby przemyśleć odpowiednio swoje ruchy i nie potknąć się przy ubieraniu spodni, więc używanie rewolwera zapewne skończyłoby się katastrofą. Ale przecież Drozdov nie musiał wiedzieć. Skoro chciał kąsać groźbami, to Julian nie miał zamiaru pozostawać dłużnym. Minęły już czasy kiedy z miną zbitego psa przyjmował każda obelgę.
- Nie planowałem Cię spotkać. Przyszedłem tu za Petrą. Przy pierwszych spotkaniach chciałem ci... chciałem z tobą porozmawiać, ale jak właściwie miałem to zrobić? nawet teraz nie jestem pewien jak powinienem dobierać słowa. Bo niby jak miałoby to wyglądać? 'Hej Kai, to ja twoj kolega Albert, przez którego młodzieńczą i uprzywilejowaną dupę umarł twój dobry przyjaciel?' albo może "Hej Kai, to ja Albert, z którym byłeś bliżej niż powinieneś, a którego kazałeś pobić swoim kolesiom?' albo ewentualnie "Hej Kai, to ja Albert Hoede, wiem że kazałeś mi spierdalać, ale za bardzo cię lubię żeby móc sobie odpuścić widzenie twojej cholernie głupiej, piegowatej twarzy i skupienia w złotych oczach jak ogrywasz kolejną osobę w karty"? - wiedział, że każde z przytoczonych pytań jest prawdą, ale bardzo słabo ubraną w słowa. Nie istniała przyjemna droga, aby odbyć tę rozmowę. Zdawał sobie z tego sprawę i właśnie dlatego przemawiała przez niego gorycz i ironia, złość na samego siebie i ogólna frustracja powstałą sytuację, na którą, jak sobie wmawiał, nie miał wpływu.
- Po tym jak odkryłem, że mogę... że jestem Griszą zostanie w domu nie było dla mnie dobrą opcją. Nie chciałem żyć jako strzępek człowieka, jako który mnie poznałeś, a tym bym był jakbym został pod butem ojca. Cała reszta to nieistotne marudzenie bogatego chłopca, o którym nie chcesz słuchać, o którym wstydziłbym się mówić i, które jest nieistotne. Ważnym jest, że wolę być po prostu wolny. Nie chcę mieć nic wspólnego z tym, co działo się w moim poprzednim życiu. Jak mówiłem, nie planowałem też cię spotykać... to wyszło, przez przypadek? I nie potrafiłem... - uciekł spojrzeniem, najpierw na ściskające jego ramie chude, jakby rzeźbione przez wprawionego w kunszcie artystę, palce, a potem na bladą ścianę małej sypialni. Przygryzł wnętrze policzka - nie potrafiłem sobie odmówić. Bałem się, że wyjawienie ci prawdy wszystko zepsuje, że znowu mnie znienawidzisz. Nie chciałem też nadszarpnąć twojego zaufania... którego teraz przez ten strach już nie mam. I po prostu. Po prostu wziąłem ten przypadek jako uśmiech od losu, bo tak bardzo chciałem być częścią tw... waszego - szybko się poprawił, zmieszał przy tym i zająknął - twojego i Petry życia. - przygryzł policzek mocniej, poczuł metaliczny smak krwi, więc odpuścił i pozwolił dłoniom, które wcześniej unosił w obronnym geście, opaść wzdłuż ciała - Przepraszam. Przepraszam, że Julian to ja. - zakończył wypowiedź dość marnie, ściszonym głosem i spojrzał na powrót w złote oczy swojego rozmówcy, szukając zrozumienia, być może wybaczenia.
Zrobiłby to, gdyby chciał?
Kłamstwo, nie zrobiłby tego. Kai kłamał za pieniądze, kłamał żeby żyć i oddychał tym kłamstwem, tym samym, które zagęszczało ketterdamskie powietrze do wagi brudnej wody z kanałów. Kiedy był dzieckiem, ojciec opowiadał mu ravkańską bajkę o dziewczynce, która połknęła pestkę wiśni, wiec drzewo zaczęło rosnąć w jej żołądku i liście wychodziły przez nozdrza i oczodoły. Kai do dziś unikał wiśni, ale nie uchroniło go to przed podobnymi koszmarami. W tych snach nic z niego nie wyrastało, ale czarna, gęsta woda zalegająca pod fundamentami Ketterdamu wzbierała w płucach aż w końcu ulatywała z niego - przez usta, oczy, w końcu skórę - zabierając ze sobą ostatnie dobre myśli i ciepłe wspomnienia. Ojca i siostrę, barmankę z Listewki, dwóch Sulijczyków z zastępów Szumowin i Alberta też. Alberta za każdym razem.
Miał wciąż wilgotną twarz, jakby dopiero co płakał, nic nie było jednak bardziej odległe od prawdy. Kai zwykł płakać, częściej niż chciałby się przyznać, zawsze jednak w ciemności lub za zamkniętymi drzwiami. Teraz jednak cały palący się w nim smutek zdawał się odległy być od płaczu, przypominał bardziej piekące oparzenie - bolesne, ale niewyciskające łez. Nawet wtedy, kiedy jego przyjaciel znowu mówił, a zawsze mówił za dużo, więcej od samego Kaia, co jemu zresztą wydawało się być wręcz abstrakcyjne.
- Nie planowałeś mnie spotkać, idąc za Petrą do Listewki? - powtórzył powoli, unosząc brwi z konsternacją. Idea ta wydała mu się niemal zabawna, wiec kącik ust drgnął, ale twarz znów wyprostowała się w powadze, gdy Julian mówił dalej. Słowa były szybkie, było ich dużo i większości z nich nawet Kai nie potrafił uchwycić. Pokręcił kilka razy głową, jakby popróbował znaleźć w niej sens i uciekał spojrzeniami, kiedy chłopak rzucił w niego czymś, co było chyba wygnaniem sympatii. Pragnął się uśmiechnąć, trącić go ramieniem, fuknąć coś o tym, że nie jest głupia, ta jego twarz, a on powinien przestać tak się gapić, bo znowu ktoś go okradnie - nie mógł jednak. Atmosfera była ciężka, a on co chwila zapominał o oddychaniu.
- Cokolwiek. Mogłeś powiedzieć cokolwiek - odezwał się w końcu, a głos zachwiał się krótko na pierwszym słowie. - Że to ty, że nie masz wyjścia, że to nie moja sprawa i mam się odwalić. Dałbyś sobie radę - nagle brzmiał słabiej, ciszej być może. Wzrok wbijał w podłogę, niczym zawstydzone dziecko. Krew wciąż w nim jednak buzowała, cały lekko drgał, a myśli nie potrafiły znaleźć sobie miejsca, kiedy jak oszołomione kręciły się w kółko. - Petra wie, że ty to ty? - pytanie pojawiło się bez ostrzeżenia, miał wrażenie, że wypadło z niego bezwolnie. Idea ta musiała kołatać się gdzieś między resztą niewyjaśnionych spraw: dlaczego Petra?
Wolny. Prychnął cicho, ale w końcu podniósł na niego spojrzenie. Twarz Alberta coraz bardziej mu wadziła i zdał sobie sprawę z tego, ze wolałby widzieć Juliana. Wolność była taka złudna, głupia taka. Kai nerwowo pociągnął za kołnierz swojej koszuli. Nigdy nie był chyba wolny. Zamknięty, kupiony, potem z tatuażem wrony i kielicha na przedramieniu. Nie było wolności w Ketterdamie - były pieniądze lub głód. Tyle że Julian często stąd uciekał.
Uściska na ramieniu chłopaka rozluźnił się, cała złość powoli spływała z twarzy. Chciała przyklejać się do ciała, nie dając o sobie zapomnieć, to nie miało jednak już znaczenia. Chciałem być częścią waszego życia. Kai nie powstrzymał cierpkiego śmiechu, nie okrutnego, nie złośliwego nawet - więcej było w nim żalu niż gniewu. To nie były życia, których ktoś chciałby być częścią. Teraz jednak i życie Alberta i Juliana do nich nie należało.
- Uciekłeś od rodziny - skwitował jego historię. - To dlatego wciąż cię szukają. Byłem pewien...No wiesz, byłem pewien, że nie żyjesz. - Nie zliczyłby razy, kiedy myślał o tym, przyglądając się w zamyśleniu twarzy na plakatach. Kolejny dręczący go koszmar: topielec odnaleziony przy wybrzeżu. Zdarzały się też jednak dni, kiedy głowa podrzucała przyjemniejsze historie, te o Albercie, który uciekł gdzieś na wieś i musiał uczyć się życia na farmie. Ciekawe czy bał się kóz. Ciepły przebłysk tej wizji wywołał krótki uśmiech na piegowatej twarzy - ułamek sekundy, a potem poważny wzrok powrócił do rozmówcy.
- To nie była twoja wina. To, co się stało z Wilemem, Jules, to nie była twoja wina.
Kłamstwo, nie zrobiłby tego. Kai kłamał za pieniądze, kłamał żeby żyć i oddychał tym kłamstwem, tym samym, które zagęszczało ketterdamskie powietrze do wagi brudnej wody z kanałów. Kiedy był dzieckiem, ojciec opowiadał mu ravkańską bajkę o dziewczynce, która połknęła pestkę wiśni, wiec drzewo zaczęło rosnąć w jej żołądku i liście wychodziły przez nozdrza i oczodoły. Kai do dziś unikał wiśni, ale nie uchroniło go to przed podobnymi koszmarami. W tych snach nic z niego nie wyrastało, ale czarna, gęsta woda zalegająca pod fundamentami Ketterdamu wzbierała w płucach aż w końcu ulatywała z niego - przez usta, oczy, w końcu skórę - zabierając ze sobą ostatnie dobre myśli i ciepłe wspomnienia. Ojca i siostrę, barmankę z Listewki, dwóch Sulijczyków z zastępów Szumowin i Alberta też. Alberta za każdym razem.
Miał wciąż wilgotną twarz, jakby dopiero co płakał, nic nie było jednak bardziej odległe od prawdy. Kai zwykł płakać, częściej niż chciałby się przyznać, zawsze jednak w ciemności lub za zamkniętymi drzwiami. Teraz jednak cały palący się w nim smutek zdawał się odległy być od płaczu, przypominał bardziej piekące oparzenie - bolesne, ale niewyciskające łez. Nawet wtedy, kiedy jego przyjaciel znowu mówił, a zawsze mówił za dużo, więcej od samego Kaia, co jemu zresztą wydawało się być wręcz abstrakcyjne.
- Nie planowałeś mnie spotkać, idąc za Petrą do Listewki? - powtórzył powoli, unosząc brwi z konsternacją. Idea ta wydała mu się niemal zabawna, wiec kącik ust drgnął, ale twarz znów wyprostowała się w powadze, gdy Julian mówił dalej. Słowa były szybkie, było ich dużo i większości z nich nawet Kai nie potrafił uchwycić. Pokręcił kilka razy głową, jakby popróbował znaleźć w niej sens i uciekał spojrzeniami, kiedy chłopak rzucił w niego czymś, co było chyba wygnaniem sympatii. Pragnął się uśmiechnąć, trącić go ramieniem, fuknąć coś o tym, że nie jest głupia, ta jego twarz, a on powinien przestać tak się gapić, bo znowu ktoś go okradnie - nie mógł jednak. Atmosfera była ciężka, a on co chwila zapominał o oddychaniu.
- Cokolwiek. Mogłeś powiedzieć cokolwiek - odezwał się w końcu, a głos zachwiał się krótko na pierwszym słowie. - Że to ty, że nie masz wyjścia, że to nie moja sprawa i mam się odwalić. Dałbyś sobie radę - nagle brzmiał słabiej, ciszej być może. Wzrok wbijał w podłogę, niczym zawstydzone dziecko. Krew wciąż w nim jednak buzowała, cały lekko drgał, a myśli nie potrafiły znaleźć sobie miejsca, kiedy jak oszołomione kręciły się w kółko. - Petra wie, że ty to ty? - pytanie pojawiło się bez ostrzeżenia, miał wrażenie, że wypadło z niego bezwolnie. Idea ta musiała kołatać się gdzieś między resztą niewyjaśnionych spraw: dlaczego Petra?
Wolny. Prychnął cicho, ale w końcu podniósł na niego spojrzenie. Twarz Alberta coraz bardziej mu wadziła i zdał sobie sprawę z tego, ze wolałby widzieć Juliana. Wolność była taka złudna, głupia taka. Kai nerwowo pociągnął za kołnierz swojej koszuli. Nigdy nie był chyba wolny. Zamknięty, kupiony, potem z tatuażem wrony i kielicha na przedramieniu. Nie było wolności w Ketterdamie - były pieniądze lub głód. Tyle że Julian często stąd uciekał.
Uściska na ramieniu chłopaka rozluźnił się, cała złość powoli spływała z twarzy. Chciała przyklejać się do ciała, nie dając o sobie zapomnieć, to nie miało jednak już znaczenia. Chciałem być częścią waszego życia. Kai nie powstrzymał cierpkiego śmiechu, nie okrutnego, nie złośliwego nawet - więcej było w nim żalu niż gniewu. To nie były życia, których ktoś chciałby być częścią. Teraz jednak i życie Alberta i Juliana do nich nie należało.
- Uciekłeś od rodziny - skwitował jego historię. - To dlatego wciąż cię szukają. Byłem pewien...No wiesz, byłem pewien, że nie żyjesz. - Nie zliczyłby razy, kiedy myślał o tym, przyglądając się w zamyśleniu twarzy na plakatach. Kolejny dręczący go koszmar: topielec odnaleziony przy wybrzeżu. Zdarzały się też jednak dni, kiedy głowa podrzucała przyjemniejsze historie, te o Albercie, który uciekł gdzieś na wieś i musiał uczyć się życia na farmie. Ciekawe czy bał się kóz. Ciepły przebłysk tej wizji wywołał krótki uśmiech na piegowatej twarzy - ułamek sekundy, a potem poważny wzrok powrócił do rozmówcy.
- To nie była twoja wina. To, co się stało z Wilemem, Jules, to nie była twoja wina.
- Sponsored content
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach