Julian Kirillovich 6PHGXqiC_o

Julian Kirillovich
• akwatyk •
Julian Kirillovich
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : Pierwszy oficer "Czarnego Łabędzia"
https://kerch.forumpolish.com/t252-julian-kirillovich#453

Julian Kirillovich

24.05.21 4:27

Julian Kirillovich (Albert J. Hoede)

Timothée Chalamet

Julian Kirillovich Julienav1edit

statystyki:

siła: 30
zwinność: 35
żywotność: 30
spostrzegawczość: 35
zręczność: 40
zrównoważenie: 30

Umiejętności:

Używanie broni palnej (II) [6]
Żegluga (II) [4]
Kartografia (I) [2]
Charyzma (I) [3]
Medycyna (I) [3]
Walka wręcz (I) [3]
Pływanie [1]
Hazard [1]

metryka:

Pochodzenie:
Ketterdam, Kerch

Data urodzenia:
21 Marca, 356 po powstaniu Fałdy

Zakon:
Przyzywaczy (akwatyk)

Zawód, miejsce pracy:
Żeglarz, oficjalnie zajmuje się transportem towarów handlowych, nieoficjalnie przemytem, pierwszy oficer "Czarnego Łabędzia"

Status majątkowy:
Średniozamożny

Opanowane języki:
Kercheński (pierwszy język) z podstawową znajomością sulijskiego dialektu, ravkański (drugi język) fjerdański (trzeci język), podstawowo shuhański; miewa problemy z wymową, prędzej zrozumie wypowiedź niż uformuje swoją

Wiara:
Niewierzący



BIOGRAFIA BOHATERA


"We played once, at the s h o r e,

A flock of gulls
Littered the coastline.
When I find m y s e l f
Missing you, I
Return to that scene.

Pink, knobby knees
Carried by webbed feet
Play in the w a v e s,
Which break
At the edge of o c e a n.

The cool w a t e r,
The breaking bubbles,
And m e."

Włosy zawsze miał ciemniejsze, oczy jakby zieleńsze, zachodzące plątaniną turkusu. Brudny blond wydawał się bruzdą na ojcowskiej dumie, której klejnotem był starszy brat. Dwa lata różnicy, bo tyle był młodszy od Coena, wydawało się bezkresnym oceanem rozbieżności. Z pozoru bardzo podobni, po dokładniejszej analizie kompletnie inni chłopcy; włosy Alberta wpadały w brąz, skłaniały się ku ciepłym barwom matczynych kosmyków, czupryna Coena lśniła jasnością i bladością, którą Albert mógł się pochwalić jedynie na skórze, choć w bardziej chorobliwym odcieniu. Chudszy od brata, mizerniejszy, zawsze w jego cieniu nie próbował nawet lśnić, bo wiedział, że waga takiej presji zgniotłaby jego drobne ramiona. Pomimo definitywnego faworyzowania starszego z braci, między dziećmi nie narastał konflikt, wręcz odwrotnie. Silniejszy, wytrwalszy Coen zdawał się opiekować młodszym Albertem, za co nie raz musiał mierzyć się z dezaprobatą ojcowskiego spojrzenia.
Z początku był bardzo żywotnym, energicznym dzieckiem. Dopiero z wiekiem, gdy przyszło zasiąść do książek, których towarzystwo lubił i doceniał, podupadł na zdrowiu. Nie chorował na nic szczególnego, po prostu męczył się znacznie szybciej od innych dzieci i o wiele łatwiej łapał nieprzyjemne przeziębienia, które potem skutkowały większymi lub mniejszymi powikłaniami. Większość zajęć jak jazda konna czy nauka fechtunku pozostawała poza jego zasięgiem, mógł jedynie doglądać ćwiczeń brata, kiedy zazdrość przesuwała się pod warstwą skóry jak fale na dotychczas spokojnym, niewzruszonym powiewem wiatru, jeziorze. Odkąd sięgał pamięcią, każdej wykonywanej czynności towarzyszyło uczucie pustki, braku czegoś istotnego, tęsknota, za czymś, czego tak właściwie nigdy nie miał, ale bardzo mocno chciał posiąść. Budził się w środku nocy czując jakby miał dobrze znane słowo na końcu języka. Nie mógł z siebie wydusić, co takiego chodziło mu po głowie. W gruncie rzeczy nawet nie próbował, bo nie wiedział czego szukać. Tonął w książkach i zajęciach teoretycznych, właśnie dlatego bardzo łatwo przyswajał kolejne języki obce. Wiedza nigdy nie może być zgubą, nikt nie mógł mu jej odebrać, a dzięki niej miał widok na to, aby jawić się w ojcowskich oczach jako c o ś przydatnego.
Mijały lata, a dzięki pieniądzom i dostępowi do najwyższej jakości medycznej pomocy Albert nie wyrósł wcale na chuderlawego, niezdolnego do funkcjonowania chłopaka. Radził sobie zaskakująco dobrze jak na tak marne początki. Wciąż nękały go bezsenne noce, wydawał się bledszy niż jaśniejący młodzieńczą energią Coen. Brakowało mu rumianych policzków i werwy, którą mógł pochwalić się starszy chłopak. Jedynym, stałym i najbardziej ekscytującym punktem jego życia były morskie podróże do Południowych Kolonii. Nie interesowały go aż tak bardzo ziemie za szeroką wodą, co bardziej sam rejs. Mógł patrzeć na fale rozbijające się o burtę godzinami, było w nich coś hipnotyzującego, uspokajającego. Obserwował uwijających się członków załogi, a jasne oczy zachodziły zielenią tej samej zazdrości, która towarzyszyła mu, gdy ukradkiem śledził progres brata w fechtunku i innych czynnościach, w których nie mógł brać udziału. Zanim Coen musiał poświęcić cały swój czas rodzinnym interesom i temu, czego ojciec od niego wymagał, dane im było spędzić ze sobą wiele dni i wieczorów wśród piasków plaż Południowych Kolonii. Odgrodzonych szczelnie od całej reszty świata, prywatnych; Albert nie przykładał do tego wielkiej wagi. W wieku paru lat nie myśli się o takich szczegółach, żyje się chwilą i nie zdaje sobie sprawy jak ogromnym przywilejem jest każda minuta spędzona w beztrosce promieni słonecznych padających na roześmianą twarz, zaróżowione kolana i zmarznięte od morskiej bryzy uszy. Posiadłość odznaczała się od zieleni traw kredowym odcieniem, bluszczem wijącym się między cegłami i wrastającym głęboko w glebę. Wracali do domu przemoczeni, Albert czuł się o wiele lepiej, gdy kostki obmywały mu morskie fale, niż w idealnie skrojonych butach o twardej podeszwie, których sznurówki zawiązywały mu ręce nie należące do nikogo. Było ich w domu pełno - sprzątały, naprawiały, ubierały, myły, przygotowywały posiłki, dobierały kolory tkanin. Nigdy nie widział twarzy, te rozmywały się, zlewały z kolorami zasłon barwionych na polecenie matki na wzór dorodnych winogron. Po mokrym podkoszulku przychodził katar, często po nim kaszel. Ostatecznie kolejne ręce, przy których odczuwał ulgę, ciepło, w końcu coś znajomego.
Mimo, że na kontrakcie ojca pracowały co najmniej trzy Grisze, których zdolności były regularnie wykorzystywane w domu, Albertowi długo odmawiano wiedzy na ten temat. Wcześniej ręce uzdrowicielki były tylko kolejnymi przedmiotami, jakie wykorzystywało się do tego, aby funkcjonować. Tak, jak nakazywał ojciec i narzucała matka. Dopiero przy nauce udało mu się zaczerpnąć więcej informacji. Ta była mocno stronnicza, stawiała w swoich teoriach Grisze obok przedmiotów, użytecznych i przydatnych. Uczono go traktować mistrzów Małej Nauki jak luksusowy towar, niewolników, których określało się eufemizmami, aby nie drażnić zbytnio ich uszu, coś, co każdy, szanujący się, przedsiębiorczy kupiec zawsze posiada, jak as w rękawie. Młody Albert odwracał wzrok, gdy uświadczył wystarczająco dużo świadomości, aby zdawać sobie sprawę jak bestialska jest ta gra pozorów. Wmawiał sobie, że nie ma nad tym żadnej kontroli, że tak już powinno być, a on, słaby, zawsze spychany na drugie miejsce chłopiec nie może zmienić czegoś, co określane jest przez najsilniejszą moc w tym świecie - pieniądze. Nie chciał problemu, bo i tak czuł, że cała jego egzystencja takowym jest. Często myślał o tym, że wolałby, aby nie patrzono na niego w ogóle, gdy po raz kolejny owiewał go chłód rozczarowanego spojrzenia.
Ojciec od zawsze kontrolował wszystko w swoim otoczeniu, maniakalnie, czasami wręcz panicznie, chociaż tego uczucia nigdy by po sobie nie pokazał. Całość musiała chodzić jak w zegarku, a on był jedynym szczegółem, który mógł odstawać od twardych zasad. Z wiekiem, również Coenowi należały się ulgi. Zieleń zazdrości zdawała się rozrastać w spojrzeniu jasnych oczu Alberta, ale jej rozwój torował uśmiech i dobre uczynki starszego brata. Pomimo mnogości obowiązków zawsze znajdował czas, aby spędzić go z młodszym chłopcem, który bardzo pragnął uwagi. W końcu nie dostawał jej odpowiednio dużo od rodziców, a każde niańki czy guwernantki uważały go za kolejnego, napuszonego jak paw, przedstawiciela wyższej klasy. Albert nie był najlepszy w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi, zawsze wycofany, schowany za Coenem płynął przez życie skupiając się na tym, aby dowiedzieć się tak dużo, jak tylko mógł, złapać najwięcej kropel deszczu, zza tej drugiej strony ogrodzenia, za które nie wolno było mu wychodzić. Ketterdam na bardzo długo pozostawał dla niego zagadką. Wychodził jedynie w towarzystwie rodziców spoglądając na wilgotne ulice zza ich ramienia podczas podróży gondolą, czy powozem, gdy wyjeżdżali poza miasto. Każdą chęć odsłonięcia zasłon, rzucenia okiem na faktyczną rzeczywistość świata gasiła matka, chłodną dłonią ciągnąc za materiał i pozostawiając twarz chłopca w cieniu bogato zdobionych drzwiczek.

“Even if you are a l o n e you wage war with y o u r s e l f

Nie był głupi, ekonomia nie przychodziła mu z trudnem i, chociaż nie pobłażano mu tak samo jak starszemu bratu to wciąż pozostawał częścią rodziny. Wiedział o niektórych ojcowskich interesach, ale nigdy nie wykazywał zainteresowania. Wolał bezpiecznie się przysłuchiwać, obawiając się, że nieodpowiedni dobór słów czy nadmierna ekscytacja sprowadzi na niego gniewne spojrzenie. To samo tyczyło się polityki, nigdy nie cieszyły go gry pozorów i manipulacje, którymi ojciec i starszy brat traktowali otoczenie. Brał w nich udział, bo musiał przybrać dobrą minę do złej gry. Bardzo dobrze wyuczył się tego, co może zostać powiedziane, a co powinno zostać nieodkryte. Nie znosił każdego momentu, w którym musiał fałszywie się uśmiechać czy lawirować pomiędzy półprawdami, chociaż było to większą częścią jego życia. Dopiero w wieku nastoletnim zdołał przełamać się, aby powiedzieć bratu o swojej medycznej, powoli przeradzającej się w obsesję, pasji. Chociaż starał się bardzo dyplomatycznie wybrnąć, przedstawić Coenowi temat logicznie ten zbył go niedowierzaniem. Dopiero po długich miesiącach nie odpuszczania, mówienia o tym jak bardzo praktycznym jest posiadanie dobrego medyka w rodzinie, zwłaszcza jeżeli chce się nie dopuścić do czyjegoś wyleczenia, zdołał przekonać starszego chłopca do prawdziwości swoich słów i intencji. Albert od młodego wieku obserwował uzdrowicieli współpracujących z szczodrze opłacanymi lekarzami, nic dziwnego, że urodziło się w nim zainteresowanie w tym kierunku. Właśnie tak zostało przedstawione to ojcu, który, pokładając największe nadzieje w najstarszym synu zgodził się, aby drugie dziecko podjęło studia o charakterze medycznym. Wyraził jednak swoją dezaprobatę, stwierdzając, że o wiele lepiej byłoby, gdyby Albert przydał się na coś swojemu bratu i skończył bardziej przydatny kierunek, jak ekonomia. Zapewnienia starszego z chłopców o praktyczności tego przedsięwzięcia przechyliły szalę na stronę Alberta, za co ten był mu bardzo wdzięczny.
Wziął się za naukę bardzo żwawo, ale nie zapominał też, że winien był wsparcie Coenowi. Regularnie rozmawiali, ich relacja na początku studiów Alberta stała się nawet bliższa niż w poprzednich latach. Pierwsze miesiące na uniwersytecie były trudne. Bardzo wiele osób niemo podważało jego umiejętności oraz wiedzę twierdząc, że zarówno wyniki jak i miejsce na uczelni zawdzięcza tylko i wyłącznie zawartości skarbca swojej rodziny. Wykładowców było mu bardzo łatwo przekonać o tym, że pierwsze wrażenie mieli o nim błędne, ale ze studentami było trudniej. Niektórzy nie chcieli z nim rozmawiać, a ci, do których mógł otworzyć usta byli zazwyczaj bardziej nadęci niż przepełniony powietrzem, mający zaraz pęknąć, balon. Ścierał się też z niechęcią innych studentów, nigdy otwartą, bo nikt nie chciał narażać się synowi radnego. Tak czy siak, musiał się uodpornić na fakt, że w większości grup nie był mile widziany, mimo że nikt, nigdy nie powiedział mu tego w twarz. Spojrzenia wystarczyły. Nigdy nie poskarżył się na to w domu, uznał, że musi przejść przez to sam, nie chciał znów być w oczach ojca ani brata tą osobą, za którą trzeba wszystko załatwiać, podejmować decyzje. Było mu definitywnie bardzo trudno, ale zaciskał usta, zęby, knykcie, czasami aż do krwi, po to, aby udowodnić sobie i światu, że jest coś wart i to bynajmniej nie w kruge, chociaż materialność Ketterdamu była dla niego, ironicznie, zarówno wybawieniem jak i zgubą. Brakowało mu rejsów do Południowych Kolonii, przyjemnego szumu morza, bryzy na policzkach i dotyku spienionych fal na kostkach. Często, w cięższych i intensywniejszych chwilach, wracał wspomnieniami do ciepłych wieczorów, kiedy z bratem wracali do rezydencji w przemoczonych ubraniach, a lękająca się konsekwencji niańka przebierała ich w pośpiechu. Wmawiał sobie, że jest to normalna tęsknota, że myśli uciekają do sielanki młodzieńczych lat, kiedy w gruncie rzeczy przed zapadnięciem w sen, na skraju świadomości, umysł przywodził mu na myśl dźwięk fal uderzających o burtę, mokrych, słonych kropel na włosach i ciężkiego, jodowego powietrza osiadającego na policzkach. Dusił się w miejskiej rezydencji i pośród regałów uniwersyteckiej biblioteki, ale nigdy nie śmiał marudzić. Czasami opuszczał zajęcia z uwagi na bezsenność lub słabą kondycję zdrowotną czując się z każdym, kolejnym tygodniem tak jakby tona piachu przyciskała mu klatkę piersiową. Budził się w środku nocy i łapczywie zaczerpywał oddechu, wypełniał powietrzem płuca, a i tak nie mógł pozbyć się duszności. Ta mijała rankiem, czasami dopiero następnego dnia. Jego włosy z wiekiem jakby zmatowiały, wciąż były w odcieniu ciemnego blondu, ale wydawały się mysie, kompletnie nijakie, bure. Albert spoglądając w lustro nie przykładał do nich wagi, w końcu cały nie był wyjątkowy, nigdy w niczym najlepszy w przeciwieństwie do Coena.
Oddalił się od starszego brata, gdy jego drogi zeszły się z innym studentem. Kimś, kto potrafił go bardzo dobrze zrozumieć. Byli w tym samym wieku, a Albert jest w stanie przysiąc, że do dzisiaj nie spotkał nikogo o bardziej inspirującym spojrzeniu. Wciąż rozmawiał z Coenem, ale ich spotkania nie były już tak częste. Zasłaniał się obowiązkami i nauką, chęcią zdobycia jak najwyższych not, kiedy tak naprawdę włóczył się po ulicach miasta poznając je od całkowicie innej, mniej uprzywilejowanej strony. Poczuł się wolny, akceptowany i faktycznie chciany pierwszy raz w życiu. Nie było nikogo, kto byłby nad nim, każda osoba, z którą poznawał się na licznych wypadach patrzyła na niego jak na równego sobie człowieka. Nie potrafił się oprzeć, utonął całkowicie w pozytywności tego uczucia, w ogromie pewności siebie, jaką mu to dawało. Oczywiście miało to też swoje negatywne strony, ciemne uliczki Ketterdamu były niebezpieczne. Miasto mogło być postrzegane przez wielu jako wielokulturowa idylla, gdzie każdy znajdzie swoje miejsce, ale w gruncie rzeczy należało mieć oczy z tyłu głowy, aby nie wbito ci noża w plecy za sakiewkę pełną kruge. Albert zdawał sobie z tego sprawę i też słuchał, z zaciekawieniem, historii przyjaciela, który wychował się w o wiele niższej klasie społecznej, przez co większość życia musiał stawiać czoła problemom, o jakich Albertowi się nawet nie śniło; nie chciał przyjąć żadnej pomocy od bogatszego kolegi, którą ten wiele razy proponował. Mimo ogólnego entuzjazmu i chęci poznawania prawdziwego świata, tego, gdzie mógł być sobą, gdzie czuł się wolny, wypady poza uniwersytet były rzadkie, wolał nie próżnować i nie narażać się na ojcowską złość, bo wiedział, że zaraz za nią przyszłyby nieprzyjemne konsekwencje. Częściej cisnął się w niewielkim lokum wynajmowanym przez przyjaciela. To on nauczył go w jaki sposób trzymać broń, jak celować i się nią posługiwać. Uważał to za obowiązkowe zanim mogli zapuścić się w mniejsze, ciemniejsze i niebezpieczniejsze uliczki miasta. Od niego Albert dostał też swój rewolwer, z którym, pomimo jego wątpliwej jakości, nie rozstaje się do dziś. Przedmiot ma nieumiejętnie wygrawerowane inicjały 'A.H', które od częstego użytkowania bardzo trudno odczytać. Z początku wszystko było bardzo niewinne, oceny pozostały wystarczająco wysokie, aby nie wzbudzać podejrzeń. Po jakimś czasie jednak, wymykanie się wieczorami i kompletne ignorowanie starszego brata stało się rutyną. Tak samo jak wieczorne gry karciane w przybytkach o wątpliwej reputacji, zdaniem szanownego ojca i podległego mu całkowicie brata. Często wieczorami lało się sporo alkoholu, na jednym z tych wypadów przegrał też swoje pierwsze pieniądze, nawet nie mrugnąwszy okiem. Przecież dostanie następne, prawda? Kruge było tym, o co zawsze mógł zwrócić się do rodziny, bo było to jedyne dobro, jakie mógł z ich strony uzyskać. Za cenę absolutnego posłuszeństwa, oczywiście, której teraz, swawolnie nie płacił. Ogromny dług, nie pieniężny, a zaufania, został z niego ściągnięty  przez utratę dobrego przyjaciela oraz ogromną reprymendę od ojca. Widziano go w miejscach, w których nie powinien być. Naraził reputację rodziny nie raz, nie dwa, a wiele razy i postanowiono to ukrócić. Był przygotowany na konsekwencje, ale nie spodziewał się, że poniesie je przyjaciel, który, z niewyjaśnionych Albertowi nigdy przyczyn, nie mógł kontynuować edukacji. Został wydalony z uczelni, a ślad po nim zaginął. Albert próbował go wiele razy odnaleźć, ale bez rezultatów. Z początku chadzał sam w miejsca, które odwiedzali niegdyś wspólnie, ale przestał być w nich mile widziany, gdy nie był w stanie wytłumaczyć zniknięcia dobrego przyjaciela. Poddał się więc uzyskując wsparcie od Coena, który był teraz, znowu, jedyną osobą, do której mógł się zwrócić. Rozgoryczenie tylko w nim rosło, stał się kapryśny, wybuchowy i zamknięty w sobie. Zaczął szczerze nienawidzić tego, jak wygląda jego życie. Wiedział jednak, że na ulicach Ketterdamu nie czeka go nic lepszego. Nie miałby się nawet jak na nich skryć, chyba, że skorzystałby z pomocy formatora, co na dłuższa metę też byłoby kosztowne. Zaniechał myśli o ucieczce, zagryzł zęby, chociaż nigdy nie pogodził się z losem. Nie chciał być kontrolowany, czuł się jak w potrzasku, jakby wszystko, co kocha i co sprawia mu przyjemność było mu, od chwili narodzin, powoli odbierane, a przecież nie było tych rzeczy znowu tak wiele. Z drugiej strony, tępił złość wyrzutami sumienia, myślą o tym, że spora część ludności miasta oddałaby wszystko, aby być na jego miejscu. Czuł się niewdzięczny, nie chciał pozwolić sobie na dalsze cierpienie i, jak to nazywał, marudzenie i przesadzanie. W końcu miał dach nad głową, nawet spory, ogromne zasoby i możliwość dobrej edukacji. Wstawał, uczył się i prowadził rozmowy automatycznie, kiedy w środku odczuwał rozrywającą pustkę. Wszystko było w jego życiu dokładnie odmierzone, zaplanowane. Nie mógł postawić kroku poza linię, jaką rysował ojciec, aby nie narazić się na kolejne konsekwencje.

"Flow, water, the blue w a t e r
Little birds of foam
Singing on thee
O flow, water, blue water

Little stars falling a s l e e p

To thy tossing
O flow, water, the blue water
What matters any s o r r o w
It is lost in t h e e"

Czuł strach, ale i ekscytację. Przypadkowy ruch, wypadek, szklanka z wodą i dźwięk tłuczonego szkła, chciałoby się rzec, że o płytki czarno białej posadzki sypialni, ale nie byłoby to prawdą. Jeszcze chwile temu do połowy pełna szklanka została rozsadzona od środka, a krople wody wraz z pokruszonymi odłamkami rozprysnęły się po pomieszczeniu lądując również na twarzy, wcześniej pochłoniętego przez rozgoryczenie i ogromną złość Alberta, teraz przestraszonego do granic możliwości młodego panicza. Mógłby przysiąc, że przestał na chwilę oddychać i w tej samej sekundzie niektóre z kropel, które nie dotknęły jeszcze żadnej powierzchni, zatrzymały się na parę sekund, może na dwa, przyspieszone odbicia serca. Nieopanowana złość poskutkowała zjawiskiem, które nie powinno nigdy się wydarzyć. Dlaczego, więc czuł się tak dobrze? Najlepiej odkąd pamiętał. Wspomnienie szumu fal ogłuszyło go na chwilę jakby pokazując naturalność czynu, którego się dopuścił, przypadkowo przecież. Krople wody spotkały się z posadzką i pokruszonym szkłem szklanki, a emocje zamiast opaść przerodziły się na powrót w panikę, szybką analizę, nagle w i e d z i a ł. Rozumiał, chociaż przez mgłę. Niewielki wypadek został bardzo szybko posprzątany przez jedne z rąk w rezydencji, a jego prawdziwy wydźwięk zamieciony pod dywan. Tym razem Albert zatrzymał wzrok na twarzy młodej kobiety o delikatnych rysach. Skupiając się na jej podbródku, a nie rękach zamiatających szklany bałagan, jakby chcąc dogłębną analizą fizyczności tej osoby zapełnić umysł, który powoli odpływał w kierunku nieodpowiednich myśli. Nastąpiła cisza przed burzą, gdy pierwszy raz, kładąc się, zamykając oczy, zasnął kamiennym snem, na tyle, że wstał następnego ranka wyspany. Odprężony, a gdy spojrzał w odbicie lustrzane spostrzegł jakoby rumieńce na swojej twarzy i jasne prześwity promieni słonecznych na włosach. Przerażenie tylko postępowało. W kolejnych tygodniach przyglądał się, kiedy tylko mógł, temu jak funkcjonowali pracujący na kontrakcie u ojca Grisze. Ruchy ich rąk były dla niego teraz tak samo hipnotyzujące jak fale obijające się o burtę statku, które obserwował, gdy miał zaledwie parę lat i świat wydawał się miejscem pełnym odpowiedzi, a nie kolejnych znaków zapytania i nadchodzących wielkimi krokami konsekwencji. R ę c e. Wszystko skupiało się wokół nich, to one wykonywały za niego każdą czynność, zniewolone w systemie, bez twarzy, bez reszty ciała. Teraz on był tymi rękoma, wiedział, że po wyjawieniu ojcu, czy bratu, prawdy zostałby potraktowany jeszcze bardziej przedmiotowo. I tak czuł się jak poniewierana własność rodziny Hoede, która nigdy nie powinna posiadać swojego zdania, nie chciał narażać się na kolejne zagrywki, planowanie swojego losu. Pragnął czuć słoną bryzę na twarzy, strugi wody spływające po podkoszulku, gdzieś daleko stąd, poza całą tą szopką dobrego wychowania ukrywającą najobrzydliwsze machlojki, jakie widział cały Kerch. Walczył z chęcią odezwania się do spętanych sidłami ojcowskich umów mistrzami Małej Nauki, zamiast tego kartkował stronice ksiąg mówiących o uprawianej ich dłońmi sztuce. Powróciły bezsenne noce, dzięki którym mógł spędzać czas w bibliotece. Nikogo to nawet nie dziwiło, Albert od zawsze poświęcał swój wolny czas na grzebanie między tomami.
Skupiony na gonitwie własnych myśli nie usłyszał cichych kroków drobnej, podstarzałej już kobieciny. Analizował każdy szczegół swojego życia, to, jak wcześniej, w żadnym momencie nie wyszło na jaw, że posiada takie zdolności. Nie wiedział, nie rozumiał, a nie lubił nie dostawać odpowiedzi, to tylko wzniecało irytację, której tłamsił w sobie więcej i więcej z każdym kolejnym dniem.
- Teraz wiesz, że możesz zmienić bieg swojego losu, nie każdy z nas ma taki przywilej.
Usłyszał od starej uzdrowicielki, która czaiła się na tę rozmowę od co najmniej dwudziestu lat. Albert nie skorzystał z zaproszenia. Zamiast tego stłamsił ciekawość, dał reagować panice i strachowi. Odparł pyszałkowato, że nie wie o co kobiecie chodzi, zamknął książkę, wziął ją ze sobą i wyszedł z biblioteki nie oglądając się nawet za siebie.
Kolejne tygodnie bił się z myślami, a gdy w końcu był gotów do postawienia pierwszego kroku, okazało się, że jest spóźniony. Niefortunną informacje przekazała mu ta sama, drobniutka dziewczyna sprzątająca bałagan po zbitej szklance, formująca słowa najdelikatniej jak potrafiła, aby przekazać młodemu paniczowi, że uzdrowicielka nie żyje. Odprawił ją ze złością, wyższością, do której zapewne była przyzwyczajona, a potem nie mógł sobie wybaczyć, że dopuścił się tak obrzydliwego zachowania. Przeklinał przy okazji fakt, że z powodów niejasnych i niewiadomych wykształcił mu się kręgosłup moralny podczas dorastania w tej rodzinie. Zamykając powieki i oddychając głęboko mógł wrócić oczyma wyobraźni do wnętrza niewielkiego lokum wynajmowanego przez dawnego przyjaciela. Wiedział, że sam jest sobie winien, że gdyby tak chętnie nie utonął w wirze świata poza żeliwną, sowicie zdobioną bramą, to wciąż ... no właśnie, co? Jadałby śniadania z tak samo nikłym zainteresowaniem słuchając dysput ojca z bratem o kolejnym przedsięwzięciu, które ani trochę go nie obchodziło. Uginał się pod tonami zasad i konwenansów, których szczerze nienawidził i pozwalał złotej klatce istnieć bez świadomości, że jakiekolwiek pręty oddzielają go od wolności.
Kolejne dni przyniosły egzaminy, do których nie był tak dobrze przygotowany jak zawsze. Mijał mu dwudziesty trzeci rok życia, a wciąż do niczego nie przydał się ojcu, sprawiał jedynie problemy, jak to głowa rodziny lubił wspominać w każdym możliwym momencie, gdy rozmawiali. Teraz miało się to zmienić. Miał odkupić całą swoją nieprzydatność jednym aktem - małżeństwem z nieznajomą, młodszą od siebie kobietą. Szala goryczy się przelała, wodospad myśli opadł ciężko na głowę zakopaną dotychczas w piasku, nie chciał tak żyć. Kiedy podczas rozmowy z ojcem pozostał niewzruszony, jakoby traktował swój los, jak coś co da się wycenić w kruge, w czterech ścianach własnych komnat potrafił myśleć tylko o ostatnim zdaniu, jakie wypowiedziała do niego uzdrowicielka, którą przez całe życie kojarzył tylko po rękach i przyjemnej, znajomej energii. Tak długo nie potrafił zlokalizować, opisać materii, jaka przez nich płynęła, mimo że miał ją pod nosem. Był ślepy i stłamszony.

"Little times, little men

What matters
They are safe in thee
O
Flow, water, blue water
All is safe in thee
Little b i r d s
The shadows of maidens

Safe in thy s i n g i n g"

Postąpił egoistycznie, zmienił bieg swojego losu. Zostawił młodziutką panienkę zanim zdążyli stanąć na ślubnym kobiercu. Opuścił zawsze dbającego o niego brata i mury znajomej, chroniącej od zła i nieprzewidywalności świata posiadłości. Ale co najważniejsze, zrzucił z siebie okowy chłodnych, matczynych rąk i kajdany kontrolującego ojcowskiego uścisku. Spakował tyle kosztowności, ile dał radę, wszystko działo się bardzo szybko, chociaż samą ucieczkę planował skrupulatnie wiele wieczorów. Wiedział, że jeżeli miałby się gdzieś odnaleźć byłby to pokład statku. Postanowił iść całkowicie za głosem intuicji i podążać w rytm bijącego szybko serca, gdy znalazł się w porcie. Zamglonymi morskim turkusem oczyma wpatrywał się w ciemne drewno "Czarnego Łabędzia", o którym słyszał w ostatnich miesiącach wiele plotek. Przede wszystkim na uczelni, gdzie każdy temat związany z czymś bardziej ekscytującym niż egzaminy końcowe rozchodził się jak ciepłe bułki. Jego spojrzenie szybko spotkało się z chłodnym bezmiarem oceanu niebieskich tęczówek Sylvany. Możliwe, że panika, skrępowanie lub po prostu chęć złapania ostatniej deski ratunku podsuwanej przez los dały mu siłę do odezwania się. Był to zaledwie pierwszy krok, ale jak owocny. Na statku potrzebne były ręce do pracy. Jeszcze nie wygrał, ale już podążał w dobrym kierunku. Droga, mimo to, miała być wyboista.
Nikt nie nauczył go nigdy ciężkiej pracy, nie wiedział jak niektóre czynności się wykonuje, ale doświadczenie zastępowała mu zawziętość. Poczuł przypływ tej samej determinacji, która towarzyszyła mu w uczelnianym gmachu, gdy wysłuchiwał kolejnych oszczerstw. Nie mógł na nikim polegać, nawet nie chciał. To było jego życie, jego własne ręce, którymi kształtował dalszą materię własnego istnienia. Mimo że nie pracował ciężej od innych, męczył się dwa razy szybciej. Nie zwracał na to uwagi, testował granice swoich możliwości, tylko po to, aby je przekraczać. Nie na darmo. Vladmir, który wydawał mu się nad wymiar inspirującą osobistością był też Kapitanem statku, jak i jawił się w albertowych oczach jako ktoś niezmiernie ważny dla Sylvany. Dziewczyna nie musiała o tym mówić, Albert czuł to w jej zachowaniu, ale nigdy bezpośrednio nie zapytał. Nie uważał, aby było to taktowne, przynajmniej jeszcze wtedy, gdy dopiero powoli się poznawali, odkrywali łączące ich cechy. Jak się okazało, plotki o zdolnościach Kapitana były prawdziwe, a los, po tym jak zgniótł Alberta nieszczęściem śmierci rozumiejącej go uzdrowicielki, postawił przed nim dwóch, utalentowanych Eteryków, od których miał możliwość zaczerpnąć wiedzę, jaką przyswajały Grisze w Małym Pałacu. Z każdym, kolejnym dniem czuł się na pokładzie statku jak w domu. Którego, uświadomił sobie, nigdy wcześniej nie miał. Gmach rezydencji rodziny Hoede jawił się teraz w jego głowie jako chłodne, bogato urządzone miejsce ziejące pustką i odwieczną rozpaczą, każdej duszy, która zdecydowała się sprzedać swoją wolność w imię używanej w Kerchu waluty.
Oczywiście musiał pozbyć się zarówno imienia Albert jak i najbardziej charakterystycznych cech swego wyglądu. Nie był przywiązany ani do jednego, ani do drugiego. Imię mógł kojarzyć tylko z ojcowską niechęcią, gdy ten wypowiadał je, świszcząco, przepuszczając każdą literę między zaciśniętymi zębami. Wygląd, natomiast... Przez nie korzystanie z umiejętności chłopak nie był u szczytu zdrowia, co przedstawiały jego włosy, skóra, paznokcie i wiecznie zamglone spojrzenie. Dzięki talentowi bliskiej przyjaciółki Sylvany, która też była częścią załogi, uformowano mu nową twarz. Sama formatorka za Albertem nie przepadała, a z czasem to uczucie się tylko pogłębiło. Jego fizyczność, właściwie nie odbiegała tak bardzo od tego, jak wyglądał wcześniej. Szczękę miał teraz wyraźniej zarysowaną, nos jakby mniejszy, trochę prostszy, oczy definitywnie zielone, a włosy ciemne. Nie przypominał już niczym tego nijakiego, szarego chłopca, który przesmykiwał się pomiędzy pokojami rezydencji Hoede. Był nową osobą, więc przybrał też nowe imię. Julian Kirillovich. Syn ravkańskiego żeglarza i kerczeńskiej akrobatki z wędrownej trupy. Było to pierwsze, co przyszło mu do głowy, a też nie każdemu opowiada tę samą wersję swojego pochodzenia. W kamuflowaniu się pomaga mu też znajomość innych języków. Mówiąc w kerheńskim stara się brzmieć bardzo nienaturalnie, nakładając nań odrobinę ravkańskiego brzmienia. Dopiero w znajomym towarzystwie, gdy może się rozluźnić, wraca do tego jak brzmiał przed latami i nie przykłada do słów tak wielkiej uwagi. Rodzina, a raczej jak podejrzewał brat, długo nie tracili nadziei na znalezienie młodszego syna opisując jego zniknięcie jako 'uprowadzenie', obiecując też nagrodę dla tych, którzy pomogą dziecko znaleźć. Głównie dlatego trzymał się z dala od jakichkolwiek kręgów, w których ktoś, jakimś cudem, mógłby go rozpoznać. Raz jeden zdarzyło mu się słyszeć jak grupa jego byłych znajomych opowiada, że na pewno uciekł za przyjacielem ze studiów i, że mają romans. Nasłuchiwał wtedy bacznie, ale nie dowiedział się niczego przydatnego w temacie lokalizacji kiedyś bliskiej osoby. Nie podjął tematu, bo nie mógł zdradzić swojej przykrywki. Nie chciał kusić losu, lubił swoją, na razie, bezpieczna pozycję. Od czasu do czasu, nawet po upływie dwóch lat, wciąż widuje plakaty ze swoją podobizną na ścianach budynków. Niektóre przykryte warstwą innych, jeszcze kolejne zmatowiałe już, do tego stopnia, że trudno w ogóle rozpoznać na nich ludzką twarz.
Los musiał przypomnieć o swoim okrucieństwie. Kolejną bruzdą na i tak już ledwo posklejanym sercu Juliana stała się utrata Vladimira. Mimo swojego smutku nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że najbardziej odczuwającą stratę osobą z nich wszystkich była Sylvana. Nie uroniła ani jednej łzy, odstraszyła od siebie większość załogi pokazem umiejętności, czystym gniewem przelanym w materię, nieskazitelną energię, która za pomocą błyskawic zmiotła z nasad fal statki Druskelle. Zbliżyli się do siebie po utracie starszego akwantyka, udało im się stworzyć więź, która opierała się na zrozumieniu i podobieństwie charakterów, chociaż ich przeżycia różniły się znacząco od siebie, można było odnaleźć analogie w emocjach, jakie odczuwali poprzez różne etapy życia. No i, przede wszystkim, rozumieli wolność, którą zyskiwali dzięki żegludze; delektowali się nią na bezkresie szerokiej wody, gdy pomiędzy żaglami "czarnego Łabędzia" nie dało się wypatrzeć żadnego lądu na horyzoncie.
Minęły dwa lata odkąd dołączył do załogi i, dzięki wytrwałości oraz temu, że w końcu mógł być swoją własną osobą zyskał tytuł pierwszego oficera. Razem z tym przyszły też kolejne piorunujące spojrzenia od formatorki. Julian nie był dobry w procesowaniu negatywnych emocji, więc i tym razem raczej uciekał od problemu, uśmiechał się krzywo i szedł dalej w swoją stronę. Poza takimi momentami żyło mu się... zaskakująco dobrze. Czując przyjemną bryzę we włosach mógł powiedzieć, że jest w końcu odpowiednio zdatny i zdrowy do funkcjonowania, ze zerwał wszystkie powiązania, które trzymały go przy bramie toksycznego, kupieckiego dziedzictwa. Odwiedzał regularnie przybytki Ketterdamskie, szczególnie Listwekę, jeżeli tylko był w porcie. Zaprzyjaźnił się z barmanką, grywał też w karty. Chociaż w tym ostatnim nie był najlepszy. W tym pierwszym raczej też nie, ale liczyły się chęci.

DODATKOWE




  • E k s c y t u j e się naprawdę łatwo. Właściwie przeżywa teraz swoje drugie dzieciństwo, te prawdziwe. Chociaż pełne trudności, kolejnych wyzwań to faktycznie takie, w którym może być sobą. Jeżeli czuje się wystarczajaco bezpiecznie to bardzo trudno go urazić czy sprawić, aby był markotny. Bywa dość przytłaczającym wulkanem energii, cieszącym się nawet ze swoich porażek. Jak dziecko, które pierwszy raz mogło umorusać się w błocie bez konsekwencji reprymendy wiszącej nad głową niczym miecz Damoklesa.
  • S i ł ą wcale nie może pochwalić się wielką, ale faktem jest, że czasami zapomina, iż nie jest już tym anemicznym, szarym chłopcem, którego skórę nosił większość życia. Potrafi ścisnąć za mocno szklankę, uderzyć zbyt intensywnie w stół lub ścisnąć rękę z nadmiernym entuzjazmem.
  • L i t e r a t u r a to jego pięta achillesowa. Sam nie zna się na tej pięknej wcale aż tak dobrze, ale uwielbia słuchać jak ludzie opowiadają o linijkach pięknego tekstu z pasją. Bardzo łatwo zasypia, gdy ktoś opowiada inspirującą historię lub z przejęciem wypowiada się na temat jakiegoś tekstu. Nigdy w życiu ze znudzenia, po prostu daje mu to komfort i rozluźnienie.
  • S k r ę p o w a n i e to jego najbardziej irytująca cecha, zwłaszcza jak na kimś mu zależy. Nikt nigdy nie nauczył go wyrażać emocji i uczuć, więc robi to w najdziwniejszy sposób. przynosząc błyskotki (czasami po prostu ładnie wyglądające muszle lub kamienie) lub po prostu mówi najbardziej dziwne i nie z tej ziemi komplementy, które w ogóle na takowe nie brzmią.
  • S t u d i a pozwoliły przyswoić mu sporo wiedzy medycznej, właściwie często wciąż wraca do tematów z tej dziedziny, lubi o tym rozmawiać i gdyby nie fakt, że potrzebował kompletnie odmienić swoje życie, aby stać się wolnym człowiekiem prawdopodobnie dokończyłby zaczęte na Uniwersytecie Ketterdamskim studia Medyczne.


[ruletka]



Ostatnio zmieniony przez Julian Kirillovich dnia 28.05.21 16:53, w całości zmieniany 4 razy

Ketterdam
konto specjalne
Ketterdam
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : szef szefów
https://kerch.forumpolish.com

Witamy w Ketterdamie*

twoja karta postaci została zaakceptowana

Rozpoczynając rozgrywkę pamiętaj, by nie przynosić noża na strzelaninę. W prezencie od Ghezena otrzymujesz zdobiony kompas na łańcuszku z bonusem +5 do zrównoważenia. Liczba aktywnych modyfikatorów to 0. Nie zapomnij o założeniu tematu z bagażem podręcznym. Spis rozwoju Twojej postaci znajdziesz w kolejnym poście w tym temacie - będziesz mógł zerknąć doń ilekroć zajdzie taka potrzeba. W razie wszelkich wątpliwości skontaktuj się z administracją.

Życzymy miłej zabawy!

*właśnie podpisałeś dożywotni kontrakt.
[ruletka]

Ketterdam
konto specjalne
Ketterdam
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : szef szefów
https://kerch.forumpolish.com

Rozwój postaci

■ 28/05/21 — karta postaci została zaakceptowana i dopuszczona do gry. Otrzymanie kompasu z bonusem +5 do zrównoważenia. Liczba aktywnych modyfikatorów: 0.

Sponsored content

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach