Nowhere to run | 380 r. | Kai & Julian 6PHGXqiC_o

Julian Kirillovich
• akwatyk •
Julian Kirillovich
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : Pierwszy oficer "Czarnego Łabędzia"
https://kerch.forumpolish.com/t252-julian-kirillovich#453

Nowhere to run

KAI I JULIAN


Ketterdam, 380 rok



Chłód przeciekającej przez marynarkę wody nieprzyjemnie osadzał się na zmarzniętej skórze, drażnił obolały brzuch i ramiona. Materiał był wilgotny, przesiąknięty odorem miasta, kurzem osiadającym na czubkach rzęs, pary unoszącej się z pijackiej szczyny zostawionej w którymś z wielu ślepych zaułków. Czyjeś pokrzykiwania zwróciły jego uwagę, ale były zbyt odległe, echo męskiego, pijackiego głosu niosło się po kercheńskich budowlach, brzegach kanału i murowanej poręczy mostu, pod którym przyszło Albertowi czekać na zbawienie. Poczuł ukłucie zawodu, ale zarazem płynną, ciepłą ulgę. Nie musiał się obawiać, że ktokolwiek zobaczy go w takim stanie, że będzie musiał udawać przed cudzymi, wścibskimi oczyma, że wszystko jest w porządku i wcale nie boli. Nie był w stanie nawet ustać prosto, kiedy nogi uginały się pod nim jak w każdym z tych dni, gdy gorączka była się tak wysoką, że krople potu spływały po chłopięcej twarzy, zupełnie tak samo jak teraz słone łzy zmieszane z chłodnymi kroplami deszczu.
Oddech. Jeden, drugi, trzeci, ból w piersi. Nie uderzali wcale tak mocno, omijali twarz, wiedzieli, że nikt nie może się dowiedzieć. Ich twarze były zakryte, we wspomnieniu zamazane, niemożliwe do rozpoznania nawet w świetle dnia, a co dopiero przy lichych promieniach latarni. Z początku oponował, próbował się bronić. Na darmo, nie było ucieczki. Wybrał to miejsce na spotkanie z Kaiem, bo było ustronne. Sam był sobie winien, mógł przewidzieć tę sytuację, być mądrzejszy, może posłuchać ojca... Nie. Wcale nie chciał go słuchać. Właśnie dlatego opierał się teraz o brudny półksiężyc niewielkiego mostu pnącego się nad jednym z brudnych kanałów Ketterdamu, obolały, zraniony i osamotniony.
Opatł czubek głowy o łuk mostu, ciemne, blond zawijasy miał przyklejone do młodej twarzy, ale niektóre z nich uciekły do tyłu, odrobinę na ramiona, łasko tając przy tym kark. Odchrząknął, odkaszlnął i zamknął oczy. Tak bardzo chciał teraz po prostu odbić się od tej ściany, podążyć znajomą ścieżką do ciasnego mieszkania Willema, położyć się, zwinąć w fotelu albo nawet i na podłodze. Nie interesowała go wygoda, po prostu chciał odzyskać bardzo bliską osobę, której utrata bolała zbyt mocno, wbijała się w duszę szponami rozpaczy, paniki. Spętany łańcuchami emocji mózg nie był zdolny podejmować logicznych decyzji, a rozszalałe serce, dziecięce jeszcze właściwie, niedoświadczone biło szybko, nie mogło się uspokoić. Przetarł dłonią twarz ścierając z niej słone krople, ale na niewiele się to zdało. Wszystko i tak było mokre, nieprzyjemnie lepkie i mrożące zimne.
Kai był jego ostatnią nadzieją. Zdawał sobie sprawę, że zabrnęli w swojej relacji do punktu, w którym powinni zawrócić, że Drozdov bywał nieprzyjemny, szorstki, ale mimo to jego dłonie wydawały się wtedy takie miękkie, przesuwając się po nagiej skórze, ramionach, twarzy, przeczesując włosy. Otworzył oczy i wypuścił powietrze. Nie wiedział o czym ma myśleć, chaos bodźców kotłował mu się w umyśle, nie chciał przeprocesować niczego w pełni, dać rezultatów. Nie było jasnego, rysującego się wyjścia z sytuacji dopóki jasne, spowite odrobiną turkusu oczy nie spostrzegły w oddali majaczącej, znajomej sylwetki. Podniósł się odrobinę, nie chciał wyjść na słabego, zresztą jak zwykle, ale z drugiej strony... tak bardzo potrzebował słów otuchy. Zapewnienia, ze wszystko będzie dobrze, ze wróci do porządku sprzed paru dni. Jego sponiewierane bólem ciało powinno dać mu do myślenia, ale tak się nie stało. Wciąż, panicznie wręcz, kleił się do ostatniej deski ratunku, niewielkiego świetlika nadziei, którą pragnął zobaczyć też w nieodgadnionej głębi ciemnych oczu.
- D-dlaczego tak długo cię nie było? - zająknął się, ale zaraz odchrząknął, przymknął oczy jeszcze na chwilę, postarał się uspokoić po raz kolejny, bez większego skutku. Wciąż wyglądał jak zagubiony, bardzo pokiereszowany przez życie dzieciak, niedoświadczony w swojej niedoli, kompletnie nie znający brutalności, z jaką może spotkać się poza grubymi murami bogato zdobionych korytarzy i posadzek ułożonych w szachownicę. Zmierzył drugiego chłopaka wzrokiem, szybko, niedokładnie, ale zatrzymał się na jego twarzy. Drozdov często się uśmiechał, ale jego ozdobiona dziesiątkami konstelacji piegów twarz nie była rozjaśniana przez ten pozytywny, szczery rodzaj wyrazów. Zaszczycał rozmówców szelmą i filuternością, Albert był do tego przyzwyczajony. Ale teraz... Teraz coś było nie tak. Zmarszczył jasne brwi, w geście przestraszenia, przejęcia.
- Coś się stało? Potrzebuję twojej pomocy, musimy porozmawiać. Chciałem to zrobić na osobności. - mówił gładko, delikatnie, a jego głos nie łamał się już. Czuć w nim było jednak pewne wahanie spowodowane bólem w pokiereszowanych pięściami miejscach. Albert opierał się o ścianę, deszcz zacinał, ale nie docierał do nich, przynajmniej dopóki nie zawiał wiatr. Skrywali się pod jednym z licznych mostów. Jasne oczy wyłapały spojrzenie tych ciemniejszych, błagalnie, pytająco, z ogromnym niezrozumieniem.
Nie wspomniał o pobiciu, nie chciał, uważał zaginięcie Willema za ważniejszą sprawę niż swój własny stan. Mógł stać, to znaczyło, ze na pewno przeżyje, a przyjacielowi mogła teraz dziać się o wiele gorsza krzywda. Egoistycznie, dziecinnie, rozpaczliwie chciał go z powrotem.

Kai Drozdov
• szumowiny •
Kai Drozdov
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : koszmarny bliźniak i naganiacz Wron
https://kerch.forumpolish.com/t227-kai-drozdov
To on im powiedział.

Wiedział doskonale, gdzie będzie Albert, wiedział jak szybko będzie uciekał i jak będzie się bronił, wiedział, że się nie spodziewa. Jak miałby? Szedł przecież na spotkanie z przyjacielem.
- Oni zawsze twierdzili, że piorę pieniądze, że kradnę te brudne kruge, rozumiesz, ptaszyno? - chropowaty głos ojca odbijał się od ścian czaszki, odłamki dźwięków osiadały w żołądku.
Widział go tak dokładnie, jakby był z nim, jakby znów siedzieli w Klubie Wron przy stole do kart, on nachylał się nad kuflem z piwem, a młodszy Kai krzywił się dopijając resztkę rumu.
- Brudne kruge, dobre sobie. Co taki Hoede wie o pracy, co wie o prawdziwym życiu? Dla niego to zabawa tylko, wyśle kilka statków, część zatonie i ludzie umrą, ale nie on...on będzie grzał dupę przed kominkiem, na aksamitach, pazerny gnój, karykatura człowieka. Jego pieniądze nie są brudne, ptaszyno, są oblepione smołą i cuchną jak gnijące mięso, mówię ci - wtedy zaczynał mówić już po ravkańsku, czasem kładł ciężką dłoń na jego ramieniu. - Wiesz co różni mnie i tego chuja, Kai, wiesz? Ja pracuję, poświęcam się i kiedy narażam dupę żeby zarobić, narażam tylko swoją dupę, rozumiesz? Nie daj sobie wmówić, że te szmaty chcą dobrze, kiedykolwiek, albo że są tacy jak my. Nie są. To mordercy i złodzieje gorsi niż jakikolwiek ciemny strzelec z Baryłki. Tacy jak oni zabili twoją matkę.

Tacy jak oni mogą zabić i ciebie.

Coraz ciężej mu się oddychało, ale przyśpieszył kroku. Vitaly zniknął niecały rok temu, mimo to Kai, podobnie jak jego siostra, nadal odrzucał te myśl, chowając ją coraz głębiej głębiej, coraz dalej, dławiac się na ostatnich urywkach wspomnień tamtego dnia. Nigdy nie przestawał go słyszeć - ojciec był z nim wszędzie. W Listewce, w kasynie, na ulicach, był z nim też tutaj, choć kręcił głową na jego naiwność. W coś ty się zowu wpakował, ptaszyno? wybrzmiewało gdzieś za nieco zmarzniętymi uszami. Naciągnął na nie ciemnobrązowy beret i nie wzdrygnął się nawet, kiedy z ciemności w końcu wyłoniła się sylwetka.
Albert. Zamrugał kilka razy. Chłopak był przemoknięty, blady, glos chwiał się niebezpiecznie, choć tak usilnie próbował nad tym panować. Albert. Kai nie spuszczał wzroku z jego twarzy. Miał bardzo żywe oczy, ale skórę pod nimi jakąś siną, jakby ze zmęczenia, może z bezsenności. Zbyt wiele uczuć gotowało się w szczupłym ciele otulonym czarnym płaszczem, wciśnięte do kieszeni dłonie zaciskały się w pięści. Tacy jak oni zabili twoją matkę. Och, jak głupi był Kai, jaki nierozsądny - dał się wciągnąć w tę grę tak szybko i tak łatwo, jak dziecko za rękę prowadzone na egzekucję. Jakaś część jego umarła na pewno, może ze wstydu, może ze złości.
Coś drgnęło kiedy kupczyk znów się odezwał.
- Miałem sprawy do załatwienia - odbąknął chłodno. Ostatnio bez przerwy miał sprawy do załatwienia, teraz w końcu nie był po prostu Kaiem, był Szumowiną, złodziejską i kłamliwą zarazą pełzającą po ulicach Ketterdamu. Odchrząknął, z kieszeni wyciągnął papierosa i podpalił go szybko, na ten jeden moment uciekając spojrzeniem od Alberta. Jeszcze niedawno patrzenie na jego twarz wydawało mu się takie przyjemne, nawet jeżeli kłamliwe, nawet jeżeli na jasnej buzi bogatego chłopca uśmiech pojawiał się tylko wtedy, kiedy Willem był w pobliżu. Musiał myśleć o nim bez przerwy, wtedy też.
- Tu nikogo nie ma - powiedział więc szybko, a chmura dymu nad jego głową skłębiła się na moment niczym aureola, by po momencie przepaść w ciemności. - Chcesz mojej pomocy? - glos na chwile wybrzmiał przyjemniej, w oczach pojawił się przebłysk troski, to wszystko jednak tylko sztuka zdolnego kłamcy. Kilka sekund, twarz wróciła do surowej wrogości. - Dostaniesz radę. Spierdalaj, Albert. Nie powinno cię tu być. Wracaj grzać dupę do swojego pałacu. To nie jest twój jebany plac zabaw, my - ja - nie jesteśmy, kurwa, zabawkami - cedził słowa przez zęby, choć gardło zaciskało się coraz mocniej, patrzenie wprost na niego coraz uporczywiej piekło w oczy. - Gdziekolwiek jest twój zasrany studencik, wpierdolił go tam twój ojciec. Chcesz grać jednego z nas, Hoede? - Splunął pod jego nogi. - To tak będziemy cię traktować. Jak oszusta.

Julian Kirillovich
• akwatyk •
Julian Kirillovich
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : Pierwszy oficer "Czarnego Łabędzia"
https://kerch.forumpolish.com/t252-julian-kirillovich#453
Wbiją Ci nóż w plecy za zaledwie pare kruge, Albert.

Przygryzł wnętrze policzka czując, że dłużej już nie wytrzyma. Najprościej byłoby mu zignorować splunięcie, ale zamiast tego obdarzył Drozdova spojrzeniem, ostrzejszym niż wcześniej, acz pełnym niezrozumienia, naburmuszonej, lepkiej urazy. Odsunął zakurzone czubki butów od miejsca, w którym wylądowała ślina. Chciał się schylić, ukucnąć albo i usiąść. Wszystko go bolało, piekło od wilgoci i zimna. Tłumił matczyny głos, odrzucał prawdziwość jej opowieści o tym, co może mu się stać, gdy wyjdzie poza żeliwne ogrodzenie ze szpicami, kiedy samemu, bez rodzicielskiej opieki zaplącze się w bocznych ulicach miasta. Przełknął ślinę. Nie mógł przyznać racji ani jej, ani ojcu nawet starszemu bratu, który w ostatnich latach zaczął patrzeć na resztę świata z góry, zaślepiony ideami wpajanymi przez skrupulatne nauki ojcowskich słów.
Zmarszczył brwi, w wyrazie rozgoryczenia, grymasie smutku, wcale nie złości. Był zbyt obolały na irytację, nawet po usłyszeniu tak okropnych słów, które wbiły się w niewinnie kołatające się serce, ale wcale nie przebiły go na pół. Jeszcze nie teraz. Chciał zrozumieć złość Kaia, dać szansę całej tej rozmowie i powiedzieć jak on sam się czuje.

Jesteś naiwny, żałośnie naiwny, Albert.

jego własny głos zawtórował tym rodzicielskim, żebrząc o schronienie, ciepłą kolację, może herbatę i faktycznie, miękkie poduszki, aby ułożyć na nich głowę. Ale wiedział, ze nie może się poddać. Wolność i zrozumienie jakie dał mu ten krótki czas spędzony z Willemem poza bogato zdobionymi pokojami pchał go do działania, do naginania swoich granic, nawet tych fizycznych. W swoim stanie już dawno powinien osunąć się na bruk; wiecznie schorowany, słaby, młody chłopak bez jakiegokolwiek życiowego doświadczenia, czego właściwie się spodziewał?
- Nie chcę nigdzie wracać, Kai. - jego słowa wybrzmiały twardo, szorstko, zbyt pewnie zważając na to w jakim stanie właśnie był. Wcześniejsze zawahanie zniknęło z barwy głosu, zupełnie jakby nieprzyjemne słowa obudziły w młodym Albercie gardę, jaką powinien podnieść już na początku tego spotkania. Maskę, która przybierało się, jeżeli należało lawirować pomiędzy półsłówkami, charyzmatycznymi, mocnymi wypowiedziami, które niosły w sobie o wiele większa siłę niż każde inne sentencje - Naprawdę myślisz, ze jakbym Ci nie ufał i nie obdarzał... - krótka pauza, pewność siebie, którą udało mu się uzyskać na parę sekund zniknęła, pękła jak bańka mydlana. Czym właściwie go obdarzał? Uczuciami? Nie był pewien. Miał mętlik w głowie, a każdą próbę wyklarowania jakichkolwiek kłębiących się emocji zakłócał jasny, prosty, acz paniczny, komunikat: gdzie jest Willem.
- O czym ty mówisz, jakimi zabawkami? Myślisz, że to jakaś popierdolona gra? - przekleństwo brzmiało w ustach młodego paniczyka okropnie nienaturalnie, jakby ktoś mu je przykleił, wpisał do starannie wyreżyserowanego scenariusza i kazał powtarzać tyle razy, aż nie zabrzmi odpowiednio dobrze, siarczyście - Że stoję sobie, kurwa w deszczu, ledwo żywy, bo chce się zabawić? Uwierz mi, mój drogi, jakbym chciał chociaż trochę uciechy to rzuciłbym pod nogi pieniądze pierwszej lepszej osobie i kazał tańczyć. Bo tak robi mój ojciec. Zauważyłeś, abym kiedykolwiek zrobił to ja? Nie? Więc dlaczego mnie do niego przyrównujesz. To nie jest nasz wybór, kim się rodzimy, Kai. Nie mam na to wpływu, jakie nazwisko noszę. Jestem tutaj, bo mi zależy, bo oddałbym wszystko żebym to ja poniósł konsekwencję, a nie on. I nie ty. - wypowiedział i wypuścił powietrze z płuc, trzęsąc się. Z zimna, stresu, napięcia. Oddech przyspieszył, blondyn odwrócił głowę i zakaszlał zasłaniając usta dłonią. Rozchoruje się, trudno. Nie obchodziło go w tym momencie nic więcej oprócz ogromnych, powoli rozgrzewających, jeszcze chwilę temu, emocji. Złości, irytacji, chęci sprawiedliwego spojrzenia na sprawę.
- Jak w ogóle możesz tak myśleć? Po tym wszystkim? Wiem, że może nie udało nam się poznać tak, jak byśmy chcieli, ale nie sądziłem. - przerwał, bo drapało, go w gardle, odchrząknął, przełknął ślinę, trudno mu się oddychało - Nie sądziłem, że odwrócisz się do mnie plecami, gdy przyjdę błagać cie o pomoc w znalezieniu naszego przyjaciela.

Kai Drozdov
• szumowiny •
Kai Drozdov
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : koszmarny bliźniak i naganiacz Wron
https://kerch.forumpolish.com/t227-kai-drozdov
Widział dom Hoede. Widział zimno wysokich ścian, czarnych boazerii, widział łuki strzelistych okien - największych połaci szkła, jakie kiedykolwiek miał szanse ujrzeć, za którymi młoda dziewczyna w stroju służby odsuwała długie zasłony. Mieli kamienną posadzkę, czarne kafle przeplatane na zmiany białymi. Przypominały gigantyczną szachownicę, a Kai uwielbiał szachy. Vitaly przyniósł mu kiedyś nowiutki zestaw - drewnianą planszę składaną jak pudełko, z błyszczącymi figurami wyglądającymi niczym kość słoniowa i ciemna czekolada. Do dziś trzymał ją pod łóżkiem, swoją mała planszę. Tymczasem Albert miał jej całe połacie - połacie szachownic, na których ojciec rozstawiać mógł nic nieznaczących ludzi przywiązanych do nich kontraktami, z których nie mogli się wyrwać.
Jak jego matka.
Tacy jak oni zawsze będą uważać, że są od niego silniejsi - że od nich są silniejsi, będą trzymać ich na końcach pstrykających palców, na końcach szorstkich języków, będą przygniatać ich kolanami do ziemi krzycząc o wolności i równości. Zabiorą im wszystko, by ukarać za kradzież i rozstrzelają, by ukarać za posiadanie broni. Nie powinien mieć więc sympatii, nie powinien czuć tego rwącego w żołądku bólu, gdy patrzył wprost na mokrą, tkwiącą w grymasie szoku twarz Alberta.
Kai zawsze myślał, że ma rysy księcia i najłagodniejsze oczy w najbardziej niezwykłym kolorze. Wydawały się przypominać prawie morskie wody z książkowych ilustracji, kiedy wpadało do nich złote światło popołudnia. Drozdov nie znał ludzi mu podobnych, nie znał nikogo, kto byłby jednocześnie tym kamiennym, gładkim obrazem syna kupca i ciepłym, żywym charakterem, w którym tam miło było się zatapiać, kawałek po kawałku, nie zauważając być może nawet ogromu własnej naiwności. Przez moment pożałował, przez ten krótki odłamek czasu wzrok łagodniał, a ciało nagle zapragnęło rzucić się do przodu, wyciągnąć ku niemu ręce, rozluźnić zaciśnięte w pięści dłonie. Też nie chciał nigdzie wracać, chciał tu z nim zostać.
Nie mógł - młode, zbyt porywcze serce już dawno truło ciało gnijącymi tkankami.
- Zamknij się - uciął więc tę krótką serię pytań, choć w głosie wybrzmiało coś na kształt bólu, coś co łamało ostatnie głoski i kłębiło je w sciągających się w złości brwiach. Skarcił się w myślach, on chce żebyś tam myślał, Kai. Że ci ufał, że byłeś ważny. Nie byłeś, byłeś zabawą tylko, zawsze liczył się jedynie Willem, a i o niego Albert nie dbał wcale. Pozwolił mu sczeznąć w lochach budowanych latami przez jego ojca, jakby był jedynie nieodpowiednią dla niego książką, taką której dobrzy chłopcy nie powinni czytać.
Kaiowi przestrzeliłby głowę. Albert popłakałby trochę, przyszedł poszukać pomocy, a potem zasnął w swojej sypialni. Rok później byłby jedynie przebłyskiem piegowatej tarzy w szczeniackich wspomnieniach.
Chłopak mówił, te urywane zdania lały się z niego płynnie, a Drozdov coraz mocniej zaciskał dłonie, coraz częściej odwracał pełen gniewu wzrok, by wbić go w kolejne, bezkształtne połacie ciemności w oddali. Tym był właśnie. Uciekał, gdy powinien był walczyć, dawał się pożreć idiotycznym sentymentom. Ojciec mówił mu kiedyś, że ta słabość go zabije - miękkie serce to nasza własna głupota, ptaszyno.
- Więc po co tu jesteś? Idź, zajmą się tobą w domu! Nie wracaj po prostu, wiesz co się stanie, kiedy wrócisz! - wpadł mu praktycznie w zdanie nagłą falą krzyku. Jakby coś się złamało, jakaś krucha konstrukcja rozpadła się na tysiąc ostrych odłamków i rozsypała po bruku, gotowa wbijać się w skórę, gotowa zostawiać blizny, których nigdy nie będzie można schować. - Nikt nie chce skończyć tak jak Willem, rozumiesz? Nikt nie chce się narażać dla...dla ciebie! - Ciemne oczy krzyczały głośniej chyba niż ten zachrypnięty głos, a Kai w panice zdał sobie sprawę z tego, ze wszystko go boli. Każdy centymetr, każdy gram ciała szarpie żywym bólem. Przecież to nie jego pobili. - Ja! Ja nie chcę się narażać! Po...po co?! Nieważne jak bardzo podoba ci się udawanie, nieważne co mi powiesz, nieważne jak wiele razy nazwałeś Willema przyjacielem, nic się nie zmieni! Świat się nie zmieni, rozumiesz, kurwa, Albert? Znudzisz się, zawsze się nudzicie! Znudzisz się i wrócisz do tego swojego zamku, przytakniesz tatusiowi i wszystko będzie tak jak dawniej, wiec przestań się nad sobą użalać, wróć do domu, zapomnij i błagam cię, kurwa, nie wracaj.

Julian Kirillovich
• akwatyk •
Julian Kirillovich
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : Pierwszy oficer "Czarnego Łabędzia"
https://kerch.forumpolish.com/t252-julian-kirillovich#453
Świat zawirował mu przed oczyma, ból i zmęczenie przyćmiewały zmysły jak para z gorącej herbaty ulatniająca się z kubka w chłodny, deszczowy wieczór. Wypuścił powietrze z ust, przymknął oczy, pod powiekami czując jak pieką go kolejne, słone łzy. Pociągnął nosem, nie chciał znowu płakać. Przez całe życie wydawało mu się, że było to jedynym, co tak naprawdę potrafił. Uciec, poskarżyć się bratu, spojrzeć na niego jasnymi oczyma zmiękczając zawziętość na starszej twarzy Co innego miał zrobić? Każda, kolejna próba podejmowania swoich własnych wyborów kończyła się dla niego tragicznie, tak samo jak teraz. Mógł wrócić do domu, korzystać z przywileju bogactwa i wpływów, ale za jaką cenę? Wolność, według niego, nigdy nie powinna być zaprzedawana za jakiekolwiek bogactwa, bo ich błysk i piękno - złudne, chwilowe, prowadzące do jeszcze ciemniejszego, smutniejszego miejsca niż to, w którym znajdowali się teraz - nie mogło zapewnić szczęścia, jedynie sztuczna otoczkę satysfakcji.
Zacisnął usta, zmusił się ostatkami sił, aby spoglądać na złość wypisaną na twarzy Drozdova. Zamknij się. Normalnie poczułby się urażony, zmarszczył brwi, ale nie tym razem. Usłyszał stłumiony ból wybrzmiewający z krótkich, ostrych słów. Nie był pewien czy z żałości i zmarznięcia dopowiada sobie do nich znaczenie, ale skoro miało to być ich ostatnie spotkanie wolał zapamiętać wszystko to, co w ciemnych oczach, konstelacji piegów i zmarszczonych w irytacji brwiach wzbudzało przyjemną falę ciepła i wtórujący jej uśmiech. Choćby miał to być domniemany ton żalu, bólu zmieszanego ze złością, wyłapany w krótkiej sentencji. Wystarczyło.
Krzyk, ironicznie, pomógł mu opanować swoje własne emocje, poukładać myśli tak, aby był w stanie stworzyć kolejną sentencję. Być może jedną z ostatnich wypowiedzianą z taką szczerością. Z tyłu głowy tliła mu się wizja chłodnej rezydencji, dogasającego w kominku ognia, ludzi bez wyraźniejszych wyrazów twarzy, ogólną pustkę i stukanie ojcowskich obcasów na zbyt drogiej, wybrukowanej bezwzględnością posadzce. Dźwięk zgniatania nadgarstków, nadziei w oczach tych, w których jeszcze tliło się przeświadczenie, że na świecie liczy się coś więcej poza złotem i kosztownościami.
- Rozumiem. - mruknął, bardzo cicho i spokojnie, tak, że jakby poza suchym, mostowym schronieniem zaczął padać deszcz Kai prawdopodobnie miałby trudność z usłyszeniem czegokolwiek, mimo że widziałby poruszające się usta - Przepraszam. - dodał, już pewniej, podsuwając się do pionu, tak, aby nie wydawać się mniejszym, niż faktycznie był. Podjął próbę zabrania ręki z brzucha, skrzywił się krótko, bo w pozycji stojącej nie było mu najwygodniej, ale decyzja już zapadła - nie było odwrotu. Odepchnął się od ściany, chociaż wszystko go bolało. Tłamsił fizyczny ból faktem, że nic nie mogło równać się bezsilności jaką czuje. Miała mu towarzyszyć całe życie, musiał się nauczyć chodzić z jej ciężarem na barkach. Uśmiechnął się blado, smutno, tak jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem, bo w gruncie rzeczy, miał przecież ochotę.
- Nazywasz to udawaniem? Zanim się rozejdziemy, chciałbym Ci tylko powiedzieć, że cokolwiek, co mówiłem i czułem podczas tego krótkiego czasu wcale nie było kłamstwem. Teraz wracam do największego zakłamania w swoim życiu, bo, przecież masz rację. Moja obecność tylko wszystko zepsuje. Już zaczęła. Chciałbym... - głos mu się załamał, bo wcale nie chciał ukrywać swojego smutku. Pragnął go po prostu wyrazić, dostać wsparcie. Przygryzł wnętrze policzka i poczuł w ustach metaliczny posmak krwi. Ugryzł za mocno. - Nieistotne. Cokolwiek, co teraz powiem i tak nie będzie miało już znaczenia, bo kreślisz mnie tymi samymi barwami, co mojego ojca czy matkę. To nic, tak ci będzie łatwiej, tak przecież musi być. - każdy cal jego ciała protestował, nie chciał wypowiadać tych bezsensownych zlepków resztek emocji, zgromadzonych na języku, przetasowanych przez logikę słów. Przecież to faktycznie nie miało żadnego znaczenia. Cokolwiek by teraz nie powiedział cień ojcowskiego nazwiska miał zasłaniać prawdę, faktyczne uczucia, chęci i możliwości. Oparł się o podporę mostu dłonią, bo mimo chęci nie był wcale tak wytrzymały. Tylko go to irytowało, czuł jak gula w gardle rośnie, a klatkę piersiową przyciska bagaż smutku.
- Przyszedłem tu, bo chciałem sobie głupio wmawiać, że możemy coś zrobić, ale to już nieistotne. Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć jeszcze ten ostatni raz. - mruknął, spojrzeniem jasnych oczu skupiając na bruku. Nie był w stanie spojrzeć raz jeszcze na ciemne, zmarszczone brwi, na grymas zirytowania, jaki wykrzywiał zazwyczaj uśmiechnięte, chociaż trochę zaczepnie, policzki. Wiedział, że jakby popatrzył to prawdopodobnie nie ruszyłby się nigdzie, zostałby tu, sczezł. Ale to przecież nie o niego chodziło. Musiał postawić krok, bo ojcowskie palce nie mogły dosięgnąć już nikogo więcej. Przynajmniej z ludzi, na których mu zależało.
- Wiem, że prawdopodobnie odbierzesz to jako potwarz, ale wcale nią nie jest. Jakbyś czegoś potrzebował, cokolwiek by to miało nie być, to, mimo tego co mówisz, nie znudzę się i nie zapomnę. Dla ogólnego dobra przytaknę ojcu, bo jego złość nie dosięga tylko mnie. Chociaż jest to ostatnie, co powinienem zrobić. Co ktokolwiek powinien zrobić. Ten człowiek nie powinien.... - urwał - Nie chcesz o tym słuchać, więc skończę ten bełkot i się rozejdziemy. - bąknął, przetarł twarz, bo czuł, że kąciki oczu pieką go zbyt intensywnie, a uliczny kurz i wilgoć osiada na płucach nie pozwalając zaczerpnąć kolejnego oddechu. Blond loki podskoczyły energicznie, gdy po raz kolejny odsunął się od ściany, zgarbione dotychczas plecy wyprostował nie bez fatygi. Wyciągnął do Drozdova dłoń i spojrzał uważnie w ciemne oczy, wiedząc, że przecież nie powinien, chciał jak najszybciej zacisnąć powieki, skulić się na powrót i bardzo dobrze rysowało się to na młodej, delikatnej twarzy. Mimo logiki, która narzucała przymus ukrywania jakichkolwiek słabości, wcale nie chciał przekazywać Kai'owi, że w ogóle nie boli go to rozstanie. Wręcz odwrotnie, wolał, aby uczucia się wylewały. Tak bardziej bolało, ale przynajmniej był ze sobą i z nim szczery. Po raz ostatni w życiu, jak mu się wydawało.

Kai Drozdov
• szumowiny •
Kai Drozdov
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : koszmarny bliźniak i naganiacz Wron
https://kerch.forumpolish.com/t227-kai-drozdov
Cokolwiek niósł za sobą Albert, jakąkolwiek legendą się otaczał, Kai za cel ustanowił sobie szybkie wyrwanie się z tej sieci, wepchnięcie jego twarzy w ciemność i zniknięcie w głośnej ulicy. Tam gdzie jego miejsce. Jego miejsce, Willema, reszty. Nie Alberta - on nie miał prawa tu pasować. Mógł płakać i tupać nogami, ale jak głupim było rwanie się ku brudowi, gdy taplać można się było w wodzie różanej?
Kaiowi było zimno, jego płaszcz był za lekki, a podeszwy butów za cienkie na mokrym bruku. Przeszedł go dreszcz, twarz pobladła, patrzył na Alberta tak, jakby patrzył na kogoś obcego, a przecież były w życiu momenty, kiedy myślał, że znają się od dzieciństwa. Kiedy Bert opowiadał o tych swoich głupotach, kiedy grał z nim w karty, mówił, że będzie lekarzem. Jakby znali się zawsze, biegali po jednych ulicach.
Kłamstwo.
Skrzywił się lekko na tę myśl, wciąż śledząc dokładnie ruchy jego ust, gdy wypowiadał kolejne słowa. Nigdy nie mogli być sobie bliscy, nie mogli być przyjaciółmi z dzieciństwa, nie mogli być nawet ze sobą tamtego wieczora, który choć długo wyczekiwany, przypominać zaczął początek smutnego końca. Rozumiem. Nie rozumiał, niczego nie rozumiał, więc Kai spuścił wzrok i mocno przygryzł język, by na pewno niczego nie powiedzieć. Nie miał zamiaru bardziej się rozklejać, nie chciał wyrzucić z siebie więcej niż pozwalał na to zdrowy rozsądek. Karty były równo rozłożone - Albert musi odejść, on musi zapomnieć, a wyrwa, przez którą przedostawali się do swoich światów musi zostać załatana, tak by już nigdy nie udało im się jej znaleźć, nawet gdyby mieli wzdłuż muru błądzić pacami całe lata, całe wieki, aż powstaną kolejne Fałdy, a Ketterdam zatonie w zimnych wodach Morza.
Przepraszam. Musiał przekląć pod nosem. Nie chciał przeprosin, przeprosiny oznaczały skruchę, a skrucha mogła prowadzić do zgody. Zgoda była niebezpieczna, to jej właśnie tak usilnie starał się uniknąć. Nie chciał podawać sobie dłoni, wiedział przecież, ze jeden uścisk mógłby cofnąć wszystko do punktu wyjścia, a przeszedł już tak wiele. Cały już był przemoczony, pogryziony język smakował krwią.
- Nie chcę żebyś tak do mnie mówił - odezwał się w końcu. Bolało. Bolał cały ten cholerny monolog, te obietnice i zapewnienia, te smutne nadzieje i słodkie słowa, których bal się usłyszeć. Też myślałem, że będzie inaczej, Albert pchało mu się do gardła, ale przymknął się znów, boleśnie świadom, iż niezdolny jest do kolejnych sentymentów. Mógłby go złamać, pogruchotać i porozklejać, a tak wiele poświecił, żeby złożyć odpowiednio twardą i surową konstrukcję. Nie pozwolić się tknąć wszystkim tym pięknym błahostkom, które robiły z niego miękkiego chłopca z odsłoniętą piersią i nagą szyją. Mogłoby go to kosztować życia, a jeżeli nie życie to przynajmniej dotychczasowe istnienie. Jak Willema.
Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć jeszcze ten ostatni raz.
Czuł jak łagodnieją rysy, jak rozchylają się usta, oczy otwierają szerzej. Nie nie nie nie. Schował twarz w ciemności, schylając ją jeszcze, wzrok wbijając w czubki swoich butów. Takiego go zapamięta. Złego, chłodnego, mokrego od zimnego deszczu, z ciemnymi włosami przyklejonymi do czoła, ze spierzchniętymi wargami, ukrytego w jakimś zaułku, kradnącego oszusta z tatuażem Szumowin na przedramieniu. Takiego właśnie, będzie brzydkim wspomnieniem pięknego człowieka w pięknym domu.
- Nie potrzebuję twojej pomocy, Hoede. Nigdy nie potrzebowałem - mówił twardo, szorstko, a w zachrypniętym głosie nie było grama delikatności. Żadne z nas siebie nie potrzebuje, Albert. Nigdy nie mówił do niego po nazwisku, zwykł udawać, ze nie istnieje, że przyjaciel jest tylko imieniem równie osieroconym, co on sam. - Włóż sobie w dupę te zapewnienia. Nie musisz niczego dla mnie robić. Po prostu idź, naślij na mnie ojca, kogo chcesz, poradzę sobie. Nie pozwolę ci odejść stąd jak świętemu.
Tylko nie wracaj, sam dopilnuję żebyś nie wracał. Nie chcę zbierać twojego trupa z ulicy nad ranem. Dobrze było myśleć, że Albert zamknie się w bezpiecznych murach swojego pałacu z szachownicą zamiast podłogi.
A potem odszedł. Cicho i szybko, ciągnąc za sobą materiał płaszcza i stłumiony odgłos kroków. Jakby nigdy go tu nie było, jakby to wszystko nigdy nie istniało. Jakby Albert nigdy nie istniał.

z/t

Sponsored content

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach