Strona 2 z 2 • 1, 2
- Mistrz Gry• konto specjalne •
- Stanowisko : Mistrz Gry
First topic message reminder :
Klub Wron
Kasyno pod pieczą Szumowin. Stosunkowo nowe, choć zjednało sobie już stałą rzeszę klientów, zwabionych szybkich zarobkiem. Wnętrze utrzymane jest w czerwieni i czerni, pozbawione zbędnego przepychu i ozdób. Już od wejścia sugeruje, że tutaj nie marnuje się czasu na zbędne ceregiele. Można się tu napić alkoholu za uczciwą cenę, całkiem nienajgorszej jakości.
W rzeczywistości chyba znacznie bliżej było mu do Kercheńczyka niż Suli. Nawet mimo ewidentnie sulijskich genów - w dodatku odziedziczonych po obojgu rodzicach, czego mógł mieć niemal całkowitą pewność, nawet nie znając własnego ojca. Owszem, znał ojczysty język i chętnie wplatał go w swoje wypowiedzi, jednak nie tylko brakowało mu właściwego akcentu, ale w dodatku słownictwo jakim zwykle się posługiwał, mogłoby prawdopodobnie wzbudzić co najwyżej niesmak u większości Sulijczyków. O własnej kulturze też w zasadzie nie wiedział zbyt wiele. Tyle, ile w ciągu ledwie kilku lat zdążyła przekazać mu matka, a co w kolejnych latach najwyraźniej dość skutecznie rozwiało się w pamięci jako nieistotne dla przetrwania wśród ketterdamskich kanałów i zaułków.
Gdyby był świadomy zazdrości ze strony Kaia, prawdopodobnie musiałby skwitować ten fakt co najwyżej szczerym rozbawieniem. Tym bardziej, że był absolutnie przekonany, że w towarzystwie prawdziwych Sulijczyków nie zdołałby się w żaden sposób odnaleźć. Na pewno nie lepiej niż w Ketterdamie.
- Na szczęście twoja nerka nie jest mi do niczego potrzebna - parsknął w odpowiedzi na deklarację przyjaciela. Nawet gdyby bardzo chciał, prawdopodobnie nie byłby w stanie znaleźć żadnego sensownego zastosowania dla rzeczonej nerki. Nic ponad możliwość zasuszenia jej lub zakonserwowania w jakimś ohydnym słoju, a ponieważ wydawało się to raczej kiepską ozdobą... Kai mógł być spokojny, raczej nie zanosiło się na to, żeby w najbliższym czasie Dvivedi zażądał podobnej pożyczki.
- Ale na pewno będę o tym pamiętać - dodał, dochodząc widocznie do wniosku, że zawsze mógł przecież zmienić zdanie na temat tej wątpliwej ozdoby. Albo znaleźć kupca, który miałby nieco bardziej docenić jej walory estetyczne. Chwilę później musiał zaś parsknąć szczerym śmiechem, słysząc kolejne słowa Drozdova. I chociaż na usta cisnęło się co najmniej kilka adekwatnych komentarzy, Shankaracharya postanowił ograniczyć się do szczerze rozbawionego spojrzenia utkwionego na dłuższą chwilę w twarzy przyjaciela.
Trudno było określić, czy fakt, że zarówno Kai, jak i wielu innych bywalców Baryłki, prawdopodobnie autentycznie przynajmniej raz - a prawie na pewno więcej razy - miał okazję usłyszeć coś podobnego sprawiał, że stawało się to jeszcze bardziej zabawne, czy może raczej wręcz przeciwnie.
Ulice Baryłki najwyraźniej potrafiły dość poważnie wypaczać poczucie humoru.
- Jak już wybiją ci zęby, to może przynajmniej faktycznie wzrosną szanse na to, że częściej będziesz siedzieć cicho - zupełnie tak, jakby sam potrafił siedzieć cicho i był osobą jakkolwiek właściwą do wygłaszania podobnych kwestii. Nieważne.
- Ne ostavljaš mi izbora, będę musiał cię zabić jeszcze zanim nas zamkną - pozwolił sobie nawet na lekkie wzruszenie ramionami, jakby rzeczywiście była to zupełnie oczywista sprawa. Bo niby dlaczego zamiar zamordowania kumpla tak na wszelki wypadek nie miał być czymś całkiem oczywistym? Gdyby popytać w najbliższej okolicy, prawdopodobnie większość tutejszych zgodziłaby się z tym bez choćby chwili wahania. - I nie, naprawdę wolę, kiedy moje zęby są dokładnie tam, gdzie powinny być.
Co prawda nie sądził, by ktokolwiek miał się przejmować jego zdaniem, kiedy już rzeczywiście przyjdzie im trafić do Wrót Piekieł, ale... przynajmniej na razie mógł się go trzymać. Z beztroskim uśmiechem na twarzy, najwyraźniej mimo wszystko wcale nie uznając za prawdopodobnie tego, że mieliby wkrótce trafić za kratki. Możliwe, że niesłusznie. Możliwe, że powinien przejmować się przynajmniej odrobinę bardziej.
Niestety, akurat z przejmowania się Dvivedi zbytnio nie słynął.
Na moment nieco poważniejszego namysłu pozwolił sobie dopiero w momencie, kiedy ze strony Kaia padło pytanie. Co zamierzał zrobić, gdyby rzeczywiście dostali obiecane pieniądze? Nie miał pojęcia. Prawdopodobnie dlatego, że wcale nie zakładał, że mogliby je dostać. Zaoferowana im kwota z pewnością robiła wrażenie, jednak wysokość zapłaty sprawiała również, że ta stawała się całkowicie nierealna.
- Nie wiem, pewnie będę improwizować - zaglądając bez większego celu do podanej mu butelki, przymknął na moment jedno oko. - Może otworzę swoje kasyno. Albo sprawdzę, ile potrzeba czasu, żeby wydać wszystko na kompletne bzdury.
Zdawał sobie sprawę z tego, że zapłata za tę robotę mogłaby być wystarczająca, żeby wyjechać z Ketterdamu i zacząć nowe - lepsze? - życie gdziekolwiek indziej. Tyle, że do tego akurat wcale go nie ciągnęło. Wbrew wszystkiemu naprawdę dobrze czuł się w tym mieście i plany opuszczania go z pewnością nie były pierwszymi, jakie miałyby rodzić się w jego umyśle na myśl o większej sumie pieniędzy. Tym bardziej, że raczej nie zanosiło się na to, by - o ile wszystko pójdzie jak powinno - ktokolwiek z osób zaangażowanych w kradzież musiał zniknąć z miasta dla własnego bezpieczeństwa.
Bo niby kto podejrzewałby o podobny skok gang, który u większości budził co najwyżej rozbawienie...?
- A co z tobą? Pomijając to, że pewnie i tak żadne z nas nawet nie zobaczy tych pieniędzy - stosunkowo szybko powrócił do wcześniejszego uśmiechu. Widocznie przekonanie o tym, że Vinke nie zamierzał nikomu płacić za tę kradzież, niespecjalnie wywierało na nim wrażenie.
Gdyby był świadomy zazdrości ze strony Kaia, prawdopodobnie musiałby skwitować ten fakt co najwyżej szczerym rozbawieniem. Tym bardziej, że był absolutnie przekonany, że w towarzystwie prawdziwych Sulijczyków nie zdołałby się w żaden sposób odnaleźć. Na pewno nie lepiej niż w Ketterdamie.
- Na szczęście twoja nerka nie jest mi do niczego potrzebna - parsknął w odpowiedzi na deklarację przyjaciela. Nawet gdyby bardzo chciał, prawdopodobnie nie byłby w stanie znaleźć żadnego sensownego zastosowania dla rzeczonej nerki. Nic ponad możliwość zasuszenia jej lub zakonserwowania w jakimś ohydnym słoju, a ponieważ wydawało się to raczej kiepską ozdobą... Kai mógł być spokojny, raczej nie zanosiło się na to, żeby w najbliższym czasie Dvivedi zażądał podobnej pożyczki.
- Ale na pewno będę o tym pamiętać - dodał, dochodząc widocznie do wniosku, że zawsze mógł przecież zmienić zdanie na temat tej wątpliwej ozdoby. Albo znaleźć kupca, który miałby nieco bardziej docenić jej walory estetyczne. Chwilę później musiał zaś parsknąć szczerym śmiechem, słysząc kolejne słowa Drozdova. I chociaż na usta cisnęło się co najmniej kilka adekwatnych komentarzy, Shankaracharya postanowił ograniczyć się do szczerze rozbawionego spojrzenia utkwionego na dłuższą chwilę w twarzy przyjaciela.
Trudno było określić, czy fakt, że zarówno Kai, jak i wielu innych bywalców Baryłki, prawdopodobnie autentycznie przynajmniej raz - a prawie na pewno więcej razy - miał okazję usłyszeć coś podobnego sprawiał, że stawało się to jeszcze bardziej zabawne, czy może raczej wręcz przeciwnie.
Ulice Baryłki najwyraźniej potrafiły dość poważnie wypaczać poczucie humoru.
- Jak już wybiją ci zęby, to może przynajmniej faktycznie wzrosną szanse na to, że częściej będziesz siedzieć cicho - zupełnie tak, jakby sam potrafił siedzieć cicho i był osobą jakkolwiek właściwą do wygłaszania podobnych kwestii. Nieważne.
- Ne ostavljaš mi izbora, będę musiał cię zabić jeszcze zanim nas zamkną - pozwolił sobie nawet na lekkie wzruszenie ramionami, jakby rzeczywiście była to zupełnie oczywista sprawa. Bo niby dlaczego zamiar zamordowania kumpla tak na wszelki wypadek nie miał być czymś całkiem oczywistym? Gdyby popytać w najbliższej okolicy, prawdopodobnie większość tutejszych zgodziłaby się z tym bez choćby chwili wahania. - I nie, naprawdę wolę, kiedy moje zęby są dokładnie tam, gdzie powinny być.
Co prawda nie sądził, by ktokolwiek miał się przejmować jego zdaniem, kiedy już rzeczywiście przyjdzie im trafić do Wrót Piekieł, ale... przynajmniej na razie mógł się go trzymać. Z beztroskim uśmiechem na twarzy, najwyraźniej mimo wszystko wcale nie uznając za prawdopodobnie tego, że mieliby wkrótce trafić za kratki. Możliwe, że niesłusznie. Możliwe, że powinien przejmować się przynajmniej odrobinę bardziej.
Niestety, akurat z przejmowania się Dvivedi zbytnio nie słynął.
Na moment nieco poważniejszego namysłu pozwolił sobie dopiero w momencie, kiedy ze strony Kaia padło pytanie. Co zamierzał zrobić, gdyby rzeczywiście dostali obiecane pieniądze? Nie miał pojęcia. Prawdopodobnie dlatego, że wcale nie zakładał, że mogliby je dostać. Zaoferowana im kwota z pewnością robiła wrażenie, jednak wysokość zapłaty sprawiała również, że ta stawała się całkowicie nierealna.
- Nie wiem, pewnie będę improwizować - zaglądając bez większego celu do podanej mu butelki, przymknął na moment jedno oko. - Może otworzę swoje kasyno. Albo sprawdzę, ile potrzeba czasu, żeby wydać wszystko na kompletne bzdury.
Zdawał sobie sprawę z tego, że zapłata za tę robotę mogłaby być wystarczająca, żeby wyjechać z Ketterdamu i zacząć nowe - lepsze? - życie gdziekolwiek indziej. Tyle, że do tego akurat wcale go nie ciągnęło. Wbrew wszystkiemu naprawdę dobrze czuł się w tym mieście i plany opuszczania go z pewnością nie były pierwszymi, jakie miałyby rodzić się w jego umyśle na myśl o większej sumie pieniędzy. Tym bardziej, że raczej nie zanosiło się na to, by - o ile wszystko pójdzie jak powinno - ktokolwiek z osób zaangażowanych w kradzież musiał zniknąć z miasta dla własnego bezpieczeństwa.
Bo niby kto podejrzewałby o podobny skok gang, który u większości budził co najwyżej rozbawienie...?
- A co z tobą? Pomijając to, że pewnie i tak żadne z nas nawet nie zobaczy tych pieniędzy - stosunkowo szybko powrócił do wcześniejszego uśmiechu. Widocznie przekonanie o tym, że Vinke nie zamierzał nikomu płacić za tę kradzież, niespecjalnie wywierało na nim wrażenie.
Powinien był się domyślić. Wszyscy byli tylko sierotami.
Wyrzutkami z brzegów Ketterdamu - bez domu, bez miejsca, bo miejscem miała być dla nich Baryłka, a tutaj rozpadające się budynki ledwo istniały, ludzie ledwo żyli. Małe, głodne pieski, czy nie tak nazwał ich Klaus Vinke? Kiedyś jeden z krzywych zbirów Vonkerta nazwał Kaia kundlem, plując mu w twarz i wtedy obelga zabolała, bo była prawdziwa. Gdy tylko zjawił się w Listewce, zapomniał o tym, że przez tak wiele lat żył wygodnie i za cudze pieniądze. Przestał być synem z ojcowskiej kamienicy w Pokrywce - był chłopakiem w za dużym płaszczu, który nauczył się strzelać w wieku trzynastu lat, który kradł i kłamał dla rozrywki. Był jak oni wszyscy - pozbawiony miejsca. Mały piesek, kundel, niech będzie,
Teraz jednak czuł, że przynależał tutaj właśnie. Do Klubu Wron, w którym wszyscy go znali, do tej kanapy, na której Shank wypijał wykradziony przez niego alkohol. Czasem myślał o tym jak nierozsądne było trzymanie ich tutaj, nieistotne jak dobrzy byli w tym co robili. Gdyby nie był sobą, nie ufałby Dvivediemu, sobie samemu natomiast nie ufał nawet teraz. Być może wierzono, iż nie będą gryźć ręki, która ich karmi.
Niezbyt rozsądne założenie.
- Znalazłbym sposób żeby mówić jeszcze więcej. Z czystej złośliwości - odparł, nadal uśmiechając się szeroko, jakby chciał zaznaczyć, iż zęby nadal są na miejscu. Ucieszył go śmiech przyjaciela i wydał się nawet dumny z tego nieco okrutnego żartu. Baryłka bez dwóch zdań wypaczała poczucie humoru, kryła się jednak za tym smutna logika. Łatwiej było przetrwać, kiedy koszmary zamieniały się w śmiech. - Poza tym, z czyich żartów tak byś się śmiał, gdybym ja przestał mówić?
A wiec będą się zabijać. Świetnie. Szczerze powiedziawszy, z całej trójki uważał siebie za tego, który zostanie, kiedy Shank z Neity w końcu podetną sobie gardła albo podłożą ogień w swoich pokojach. On stałby z boku, pomagając obu, bo przecież nie mógłby wybrać między tą dwójka. Cóż, dzięki temu przynajmniej mógł przetrwać, tak mu się wydawało.
- Ach tak, to musisz się spieszyć - głos byl ściszony, a uśmiech na twarzy zmienił barwę na mniej radosną, bardziej wyzywającą. Nachylił się jeszcze, skracając na chwile dystans między ich twarzami, zeby popatrzeć Dvivendiemu w oczy. - Będę czekał.
Znów zakręciło mu się w głowie, słuchał więc towarzysza, głowę układając na oparciu kanapy. Ludzi wokół było coraz mniej, a może on przestał ich zauważać, może zniknęli gdzieś z pola widzenia. Świat się zawężał, a jemu język rozpłatał się bardziej nawet niż zwykle. Improwizować - piękna wizja. Móc robić cokolwiek, zawsze chciał móc robić cokolwiek.
- Więc byś nie wyjechał - tyle tylko zdołał z siebie wyrzucić, gdy wzrok nadal pozostawał uparcie wbity w przyjaciela. - To dobrze. Nie wyjeżdżaj - nie zdążył pożałować swoich słów, te brzmiały jednak zaskakująco szczerze.
Na chwilę przymknął oczy, próbując znaleźć odpowiedz na jego pytanie. Nie zaplanował tego, być może sam nie wierzył w gwarantowana nagrodę. Mógł jednak marzyć, szczególnie teraz, kiedy nic nie wydawało sie do końca prawdziwe, a głos Shanka przebijał się ponad szmerem kasyna. Pieniądze były wszystkim, czego potrzebował człowiek w Ketterdamie. Za pieniądze można było kupić miłość, szczęście i życie nawet. Swoje albo cudze.
- Poszedłbym na studia - powiedział w końcu, ale pragnął skrzywić sie na brzmienie tego wyznania. Za każdym razem, gdy podobna myśl pojawiała się w głowie, slyszał głos ojca krzyczącego na nauczycielkę, która nalegała by Kaia posłać na Uniwersytet. - Może kupiłbym mieszkanie, w którym sie wychowałem, a potem robiłbym co chciał. I spaliłbym Menażerię. - Chociaż do ostatniego nie potrzebował pieniędzy, to mógł zrobić już teraz. Cień uśmiechu przemknął przez twarz. Mógłby patrzeć jak płonie klitka, w której ich trzymali. - Jeżeli nie wyjdzie, zatrudnij mnie w swoim kasynie.
Wyrzutkami z brzegów Ketterdamu - bez domu, bez miejsca, bo miejscem miała być dla nich Baryłka, a tutaj rozpadające się budynki ledwo istniały, ludzie ledwo żyli. Małe, głodne pieski, czy nie tak nazwał ich Klaus Vinke? Kiedyś jeden z krzywych zbirów Vonkerta nazwał Kaia kundlem, plując mu w twarz i wtedy obelga zabolała, bo była prawdziwa. Gdy tylko zjawił się w Listewce, zapomniał o tym, że przez tak wiele lat żył wygodnie i za cudze pieniądze. Przestał być synem z ojcowskiej kamienicy w Pokrywce - był chłopakiem w za dużym płaszczu, który nauczył się strzelać w wieku trzynastu lat, który kradł i kłamał dla rozrywki. Był jak oni wszyscy - pozbawiony miejsca. Mały piesek, kundel, niech będzie,
Teraz jednak czuł, że przynależał tutaj właśnie. Do Klubu Wron, w którym wszyscy go znali, do tej kanapy, na której Shank wypijał wykradziony przez niego alkohol. Czasem myślał o tym jak nierozsądne było trzymanie ich tutaj, nieistotne jak dobrzy byli w tym co robili. Gdyby nie był sobą, nie ufałby Dvivediemu, sobie samemu natomiast nie ufał nawet teraz. Być może wierzono, iż nie będą gryźć ręki, która ich karmi.
Niezbyt rozsądne założenie.
- Znalazłbym sposób żeby mówić jeszcze więcej. Z czystej złośliwości - odparł, nadal uśmiechając się szeroko, jakby chciał zaznaczyć, iż zęby nadal są na miejscu. Ucieszył go śmiech przyjaciela i wydał się nawet dumny z tego nieco okrutnego żartu. Baryłka bez dwóch zdań wypaczała poczucie humoru, kryła się jednak za tym smutna logika. Łatwiej było przetrwać, kiedy koszmary zamieniały się w śmiech. - Poza tym, z czyich żartów tak byś się śmiał, gdybym ja przestał mówić?
A wiec będą się zabijać. Świetnie. Szczerze powiedziawszy, z całej trójki uważał siebie za tego, który zostanie, kiedy Shank z Neity w końcu podetną sobie gardła albo podłożą ogień w swoich pokojach. On stałby z boku, pomagając obu, bo przecież nie mógłby wybrać między tą dwójka. Cóż, dzięki temu przynajmniej mógł przetrwać, tak mu się wydawało.
- Ach tak, to musisz się spieszyć - głos byl ściszony, a uśmiech na twarzy zmienił barwę na mniej radosną, bardziej wyzywającą. Nachylił się jeszcze, skracając na chwile dystans między ich twarzami, zeby popatrzeć Dvivendiemu w oczy. - Będę czekał.
Znów zakręciło mu się w głowie, słuchał więc towarzysza, głowę układając na oparciu kanapy. Ludzi wokół było coraz mniej, a może on przestał ich zauważać, może zniknęli gdzieś z pola widzenia. Świat się zawężał, a jemu język rozpłatał się bardziej nawet niż zwykle. Improwizować - piękna wizja. Móc robić cokolwiek, zawsze chciał móc robić cokolwiek.
- Więc byś nie wyjechał - tyle tylko zdołał z siebie wyrzucić, gdy wzrok nadal pozostawał uparcie wbity w przyjaciela. - To dobrze. Nie wyjeżdżaj - nie zdążył pożałować swoich słów, te brzmiały jednak zaskakująco szczerze.
Na chwilę przymknął oczy, próbując znaleźć odpowiedz na jego pytanie. Nie zaplanował tego, być może sam nie wierzył w gwarantowana nagrodę. Mógł jednak marzyć, szczególnie teraz, kiedy nic nie wydawało sie do końca prawdziwe, a głos Shanka przebijał się ponad szmerem kasyna. Pieniądze były wszystkim, czego potrzebował człowiek w Ketterdamie. Za pieniądze można było kupić miłość, szczęście i życie nawet. Swoje albo cudze.
- Poszedłbym na studia - powiedział w końcu, ale pragnął skrzywić sie na brzmienie tego wyznania. Za każdym razem, gdy podobna myśl pojawiała się w głowie, slyszał głos ojca krzyczącego na nauczycielkę, która nalegała by Kaia posłać na Uniwersytet. - Może kupiłbym mieszkanie, w którym sie wychowałem, a potem robiłbym co chciał. I spaliłbym Menażerię. - Chociaż do ostatniego nie potrzebował pieniędzy, to mógł zrobić już teraz. Cień uśmiechu przemknął przez twarz. Mógłby patrzeć jak płonie klitka, w której ich trzymali. - Jeżeli nie wyjdzie, zatrudnij mnie w swoim kasynie.
- Sponsored content
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach