- Mistrz Gry• konto specjalne •
- Stanowisko : Mistrz Gry
Stare drzewo
Olbrzymie i stare, rozrośnięte na wszystkie strony drzewo stojące na skraju lasu. Często odwiedzają je Ci, którzy pragną odnaleźć trochę spokoju. Długie gałęzie i porastające je liście tworzą niemal barierę oddzielającą odwiedzających od świata zewnętrznego. Niektórzy twierdzą, że w jego korzeniach odnaleźć można wiele zapomnianych przez czas przedmiotów.
Jeśli chcesz wybrać się na poszukiwanie skarbów wśród korzeni drzewa rzuć kością k100 (maksymalnie raz na jeden wątek). Odnalazłeś coś jedynie jeśli wyrzucisz wielokrotność 10.
10, 20 - nie musisz szukać daleko, gdyż Twoim oczom prędko ukazuje się pożółkły kawałek papieru. Jeśli znasz ravkański, możesz dowiedzieć się, że to list żołnierza, który uciekł z frontu.
30, 40 - nieopodal jednego z korzeni z ziemi wystaje kawałek stali. Jeśli przyjrzysz się dokładnie możesz dostrzec, że to sztylet. Możesz spędzić kilka chwil próbując go wydobyć. Rzuć dodatkowo kością k6, jeśli wypadnie 5 lub 6 oznacza to, że sztylet jest sprawny i możesz dopisać go do ekwipunku (bonus przy użyciu +10 do ataku). Jeśli wypadnie inna liczba oczek, oznacza to, że jest pęknięty.
50, 60 - coś błyszczącego zwraca Twoją uwagę, jednak próbując wyciągnąć to z ziemi natrafiasz na kawałek szkła który kaleczy Twoją rękę, pozostawiając głęboką ranę. Musisz w tym okresie fabularnym rozegrać wątek z uzdrowicielem lub medykusem, w innym wypadku w ranę wda się zakażenie.
70, 80 - tuż przy samym pniu drzewa ktoś zgubił sakiewkę pełną kruge. Jeśli w pełnym wątku wykorzystasz znalezione pieniądze możesz zgłosić się po dodatkowe pięć punktów fabularnych.
90, 100 - pod jedną z gałęzi coś się błyszczy, to złoty pierścionek. Przypominasz sobie, że zmierzając w to miejsce spotkałeś starszą kobietę, która wyraźnie rozglądała się za jakąś zgubą. Jeśli zdecydujesz się oddać pierścionek uradowana staruszka zacznie rozprawiać o swojej alchemicznej karierze i podaruje Ci w zamian fiolkę z ziołowym wywarem, który jest środkiem przeciwbólowym o średnim nasileniu.
Upływ czasu dostrzegał w otaczających go ludziach i stanie miasta; nigdy zaś po samym sobie.
Nieopodal tego drzewa spędził pierwszą noc w Kerchu. Sowy pohukiwały wśród gałęzi, a gdzieś w oddali chrumkanie dzików spędzało sen z powiek. Prozaiczność strachu wędrowała za pan brat z ekscytacją, odczuwaną wtedy na myśl o rozpoczynanym właśnie, nowym życiu.
Wszystko miało być inaczej.
A jednak było, jak było.
Drzewu przybyło od wtedy gałęzi, a zaborczy mech i porosty zamierzały zagarnąć dla siebie coraz więcej przestrzeni. Soczysto zielone pąki, które lada chwila miały przeistoczyć się w liście, w świetle księżyca nabrały zgniłozielonej barwy, jakby drzewo było martwe. Ale przecież nie było. Słuchało. Milionów słów i deklaracji; pożegnań, schadzek, gróźb i bójek. Dźwigało wisielców; chowało pisklęcia dzięciołów. Kawał historii, do którego zamierzał dorzucić niepozorny kamyk.
Znajomości z zakontraktowanymi griszami bywały ryzykowne; po prawdzie jednak, znajomości z każdym griszą bywały ryzykowne. Mimo to nie dało się zignorować oczywistych korzyści z nich płynących, a choć Maurits miał do samej Małej Nauki stosunek niemalże ambiwalentny, przymykanie oczu na jej możliwości wydawało się ignorancją.
Czasem z nieomal nostalgią rzucał okiem na zatartą już bliznę na wierzchu ręki; wbijane mu przez Anyę mądrości o griszach i świętych kryły się już tylko tam - w wyblakłych wspomnieniach, których nie chciał odkurzać. Nie było świętych, nie wierzył w nich; byli za to griszowie, budujący swoje legendy wokół małych cudów i stada baranów z prowincji im przyklaskujący.
Nie winił ich. Był taki sam. Kiedyś, nim Ketterdam wycisnął z niego duszę.
Czuł, że to tylko czcze wymówki dla rutyny i oswojenia się ze smrodem śmierci i zepsucia. Łatwiej było jednak obwiniać okoliczności, niż samego siebie.
Taisiya balansowała na granicy, zupełnie tak, jak czynił to niegdyś Maurits. Teraz nie mógł już się zdecydować, kto igrał z ogniem bardziej - on, gdy próbował prześlizgnąć się pod czujnym okiem Rollinsa, czy Tai wstępująca w progi Van Ecków, prawdopodobnie nie mając pojęcia, na co się pisze.
Pod pewnymi względami mogliby sobie podać rękę.
Mogliby; jednak choć ręce Kolstee były już wolne, ręce mogące czynić cuda wciąż pozostawały skrępowane własnoręcznym podpisem pod kontraktem. Współczułby jej, gdyby potrafił; odbijali się od krat Ketterdamu jak jastrzębie w podupadłej ptaszarni w shuhańskiej dzielnicy. Nie był już pewien, co próbowało imitować co.
Bawił się zapalniczką, co rusz wskrzeszając słaby płomień, który mdłym światłem próbował dorównać księżycowi. Czasem zastanawiał się, co powstrzymuje jemu podobnych przed wykrzesaniem iskry, która pochłonie całe to przeklęte miasto. Wówczas przypominał sobie jednak, że tutejsza wilgoć potrafiła poradzić sobie z każdym zalążkiem płomienia, gasząc go w zarodku.
Absurdalnie metaforyczne.
Wieczko zapalniczki trzasnęło; wyprostował się, wstając z płożącego się po ziemi pędu korzeni drzewa. Kępki mchu oderwane od kory, o którą się opierał, przywarły do tkaniny grubego płaszcza chroniącego przed chłodem, ale zdawał się tego nie dostrzegać.
— A już sądziłem, że wyciągnięcie wodnej wiedźmy z daleka od morza sprawi, że zmieni się w morską pianę — rzucił, słysząc trzask ściółki leśnej. Oczy w kolorze fjerdańskich wód padły na sylwetkę Taisiyi nieskrępowanie; otulające ją, znoszone tkaniny zadawały kłam piastowanemu stanowisku.
Pomyślałby ktoś, że Van Eckowi powinno zależeć na inwestycji, której poświęcił spore fundusze.
Kupcy słynęli z trwonienia majątków.
Nie, nie tęskniła za Ravką. Nie zawsze. Nie tęskniła za zapachem prochu strzelniczego, za przerażeniem podszywającym spojrzenia wszystkich, bez wyjątku. Nie tęskniła za wojną, która zbierała potężne żniwo, bezlitośnie wyrywając dzieci z objęć swych matek, żony ze szczelnych uścisków mężów. Rozbijała rodziny, bezlitośnie rozprawiając się z lekkomyślnością.
Czasem wspomniała jedynie tęsknie właśnie szmaragdową zieleń lasów. Melodyjny śpiew miejscowego mistrza, grającego na bałałajce. No i może za złudnym poczuciem wolności, które znikało, gdy grisza chciała odwrócić wzrok od Zmrocza.
Szybko jednak przekonała się, że wolność dla griszy była luksusem znajdującym się poza jej zasięgiem. Ta prawda rozlewała się gorzko w ustach, osadzając się na języku. Zakorzeniła się też w wiecznie smutnym spojrzeniu orzechowych oczu, jakby bolesna świadomość beznadziejności losu towarzyszyła jej przy każdym oddechu.
W jego spojrzeniu nie widziała odrazy. Nie była też inwestycją, ekskluzywnym towarem, po który można było sięgnąć i wystarczyło podać wystarczająco wysoką cenę. Ketterdam nauczył ją, że nic nie było bezinteresowne, każdy oczekiwał zapłaty za wszystko. I ona płaciła w walucie dużo cenniejszej niż kruge, informacjach. Selekcjonowanych mądrze, z najwyższą roztropnością. Czy popełniała błąd? Jeżeli tak, to parszywe łapska konsekwencji jeszcze nie zdążyły jej chwycić.
Nie oczekiwała współczucia, z posępnym uśmiechem powiedziałaby, że niewiele się zmieniło, prócz właściciela. Cóż, może Os Alta proponowała lepsze zakwaterowanie, schludne kefty wykonane z kuloodpornego materiału. Niemniej jednak wciąż niewiele mogło zależeć od niej. Dopasowywała się, zbyt mocno związana z bijącym sercem w swojej klatce piersiowej. Łudziła się jedynie, że będzie mogła zapomnieć o grozie, jaką się wypełniało, gdy czarny materiał niebezpieczne targany przez wiatr, złowieszczo furkotał.
Wiatr delikatnie nadymał materiał zbyt dużej koszuli wetkniętej niedbale w środek wytartych spodni. Przed chłodem chronił ją wyświechtany płaszcz. Trudno stwierdzić czy był to przejaw podszytej hipokryzją pogardy, próbował wymierzyć jej siarczysty policzek, śmiejąc się w twarz. A może przebłysk geniuszu? Któż uznałby ją za griszę, kiedy ubrana była w szmaty godne co najwyżej pospólstwa z Baryłki, którym tak otwarcie gardzili wielcy panowie. I mimo iż obleczona była w stare szmaty to jej twarz emanowała griszaicką urodą. Włosy nie sprawiały wrażenia połamanych, a zachwycały głębią koloru. Usta zazwyczaj blade teraz zachwycały różaną barwą. Nawet w jej kroku było coś bardziej dziarskiego. Van Eck znowu szarpnął za krótką smycz, a magiczne dłonie rozpostarły się naginając wodne prądy względem własnej woli.
Na bladej twarzy zakwitł uśmiech.
-Też się cieszę, że cię widzę, nie sądziłam, że wyciągnę cię z kasyna, dzień pełen niespodzianek, prawda? – mruknęła. Kąśliwa uwaga nie starła uśmiechu, którym obdarzyła go na powitaniu. – Dużo masz jeszcze takich fjerdańskich mądrości? – dodała, gdy podeszła bliżej, tak na wyciągnięcie ręki. Zwykła żartować z jego podobieństwa do narodu tak wzgardzonego przez wszystkie grisze, nawet jeżeli w jej otoczeniu znajdowało się zbyt wiele osób związanych krwią z krainą skutą lodem.
Ta zdawała się być silnikiem napędzającym wszystkie działania, zawoalowana lub nie. Miło byłoby wierzyć, że to Ketterdam zgniatał obcasem wszelkie dobro, przemianowując je na miazgę poświęconych w imię niczego żyć. Im więcej czasu upływało, tym bardziej skłaniał się jednak do stwierdzenia, że to nie to miasto, a upływ lat. Może to mogłoby wytłumaczyć, jak apatyczni mogli stać się tak radni, jak i głowy gangów. Ostatecznie dzieliło ich tylko miejsce obradowania.
Maurits odrazę odczuwał dość przyziemnie; kto zwiedził choć raz dzielnicę magazynową, ten wiedział, w czym rzecz. Raz jeszcze jednak czas działał swoje cuda skuteczniej niż Święci; nawet najgorsze okropieństwa w końcu zupełnie powszedniały i pozostawało się modlić, by proces ten kiedyś się w końcu zatrzymał. W przeciwnym razie wszyscy spłyną w końcu brudem ketterdamskiego kanału.
Może tam było ich miejsce.
Skłamałby upierając się, że Taisiyi nie polubił na swój pokrętny sposób. Ta znajomość była przydatna, jak każda, którą zwierał; zupełnie jakby nie potrafił bezinteresownie prowadzić rozmowy, bo wszystko musiało mieć jakiś cel. Mimo to wciąż miał swoje sympatie i antypatie, nawet jeżeli pochowane dosyć głęboko i łatwe do zignorowania, kiedy akurat było mu tak wygodnie.
Nigdy nie dopytywał jej o poprzednie życie. Czy była tu szczęśliwsza? Od czego uciekała? Czy żałowała?
A czy miało to w ogóle jakieś znaczenie?
W jego odczuciu wcale; nigdy o nic nie dopytywał, bo to co minione powinno zostać zagrzebane jak strawione zarazą zwłoki. Z daleka od oczu i nosa, przysypane wapnem. Zapomniane. Bardzo prawdopodobne, że wynikało to z prostej niechęci mówienia o samym sobie, a tego zwykle wymagały zasady angażującej konwersacji. Nie mógł przecież stale pytać, nie dając nic w zamian.
Dlatego informacje które otrzymywał od akwatyczki, były drobnymi okruchami, składającymi się w całość z nadzieją, że w końcu powstanie z nich jakaś budowla. Oby nie postawiona na piasku.
Nie mógł Taisiyi niczego obiecać. W tym mieście wyświechtane zapewnienia nie miały żadnej wartości. Jedyne pewne to podatki, śmierć i kontrakty. A choć w przypadku dwóch pierwszych niewiele mógł zaradzić, ostatnie wzniecało iskrę nadziei. W końcu swój kontrakt spłacił.
Nie był jednakże tak cenny; jego ręce potrafiły zadawać tylko i ból i śmierć i to niestety nie w tak wyrafinowany sposób, co ręce ciałobójcy. Był tylko człowiekiem. Choć gdyby go zapytać pewnie stwierdziłby, że griszowie też bynajmniej nie byli niczym ponadto. Gdyby było inaczej, takie dziewczyny jak Berezoskaya nie stałyby teraz, rozmawiając z oszustem i przestępcą, odziane w łachmany. Poza tym śmierć to śmierć, niezależnie jak zadana. Efekt wciąż pozostawał ten sam.
Poczułby ukłucie współczucia, gdyby jeszcze potrafił.
— Błyskotliwa jak złote zęby radnego Hoede — stwierdził żartobliwie, wsuwając zapalniczkę do kieszeni z krzywym uśmiechem. — Ostatnio mam złą passę — dodał z udawanym żalem.
Albo profilaktycznie zamykają drzwi Szmaragdowego Pałacu gdy pojawiam się w promieniu pięćdziesięciu metrów.
— Obawiam się, że Fjerdanie nie słyną ze szczególnej mądrości. Ale bez obaw, znam kilka sulijskich powiedzonek — wyciągnął rękę ku Taisiyi i złapał za brzeg wyświechtanego płaszcza, krzywiąc się na widok jego stanu.
— Van Eck zamierza sprawdzić ile czasu upłynie, zanim grisza nabawi się zapalenia płuc? — Rzucił retorycznie. Puścił materiał, po czym potoczył po otoczeniu wzrokiem, na chwilę zatrzymując go na czubku głowy Berezoskayi.
— Co tam słychać w wielkim świecie?
Prawda była jednak taka, że główną postacią w sztuce jej życia była bieda, z przerwą między aktami w luksusie Małego Pałacu. Po tym jednak nie było śladu, ni w umęczonym spojrzeniu, ni w bliznach będących wspomnieniem otarć. Może dlatego zaskakująco szybko przywykła do życia w Ketterdamie. Niezależnie od miejsca, od języka wybrzmiewającego co rano, głód smakował tak samo. Bieda w ten sam sposób odmalowywała się na ludzkich twarzach, a gdy szła ulicami, patrząc w oczy dzieci plączących się między nogami, widziała w nich siebie z umorusaną twarzą i niewinną radością, która chociaż na chwilę mogła przykryć głód.
Trudno powiedzieć, czy była w pełni świadoma tego, w co postanowiła wdepnąć, brnąc w znajomość z Mauritsem. Być może to poczucie zagubienia w pierwszych miesiącach pobytu w Ketterdamie sprawiło, że postanowiła obdarzyć go sympatią. A może to ta desperacka niemalże chęć zaufania komuś w miejscu, w którym nie powinno się ufać nikomu. Bo przecież mimo obojętnej maski wciąż była jedynie dziewczynką znikąd, sierotą z Os Kervo, której lepiej byłoby w zakurzonym pokoju wśród wyświechtanych, szmacianych lalek i śmiechów dzieci, które nie raz rozbrzmiewały szyderczą nutką w jej uszach.
Niezależnie czym było to spowodowane, przy Mauritsie nieco spuszczała gardę i pozwalała sobie na marzenia. O wolności, o tym, że kiedyś będzie w stanie spłacić kontrakt podpisały jej własną dłonią. Obydwoje wiedzieli, że to jedynie słowa wypowiadane w przypływie naiwnej nadziei, niemniej jednak to one czasem pozwalały jej wstać i wykrzywić usta w uśmiechu. Ale i o przeszłości, a raczej o zapomnieniu, które niczym Fałda, mogło pochłonąć to, co już się wydarzyło. To była jej prawdziwa zmora – to nieustanne uczucie strachu, będące niczym kamyk w bucie.
Sama Berezoskaya nigdy nie rozumiała nabożności, z jaką niektórzy traktowali jej podobnych. Według niej różniła się jedynie tym, że urodziła się z umiejętnością podporządkowywania swojej woli w minimalnym stopniu otaczającej ją natury. Studiowała jej naturę, obcowała z wodą, aby nauczyć się z nią współpracować, być jednością. To była część jej osobowości, tak jak w przypadku Mauritsa były to niebieskie oczy. Tak jak niektórzy potrafili zwinąć język w rurkę.
- Nic nie równa się z blaskiem jego uzębienia – odparła z niezmąconą rozbawieniem powagą, którą utrzymywała z trudem. – Sulijskich? A rozumiesz je chociaż? – zagadnęła, unosząc jedną brew ku górze. Sulijczycy nie byli tak znowu odlegli wspomnieniom Taisiyi, ale skłamałaby, gdyby powiedziała, że docierał do niej sens ich zawiłych mądrości, chociaż jako dziecko uwielbiała skakać do wygrywanych przez nich nad brzegiem morza melodii. Wzruszyła ramionami, zerkając na swój płaszcz.
- Sześć lat i nadal wygrywam – mruknęła, uśmiechając się zadziornie. Wcisnęła dłonie do kieszeni. – Wielkie przygotowania do przyjęcia księcia Fjerdy, mam nadzieję, że radni planując rozrywki dla monarchy nie wpadną na pomysł polowania na czarownice – jej słowa rozbrzmiały gorzkim rozbawieniem. Ravkańska krew przelana podczas wojny zarówno z Fjerdą jak i Shu Han była cierniem w jej sercu. – Jeżeli będę miała wystarczająco dużo szczęścia, może uda mi się towarzyszyć szanownemu Janowi Van Eckowi w przygotowaniach do przyjęcia wielmożnego gościa – mruknęła. Prawda była jednak taka, że coraz mniej rzeczy Taisiya starała się zostawić przypadkowi.
Jeszcze stanowiło klucz; zagwozdkę również dla niego, bo przecież zysk byłby wówczas śmiesznie wysoki. Ale tak; jedyne na co pozwalał smród tego miasta to marzenia, na którym żerowali ci najbogatsi, proponując kontrakty, które nie były możliwe do spłacenia. Za co sprzedawali się inni?
Mógłby jedynie wspomnieć o tym, za co sprzedał się sam, nawet jeżeli niebezpośrednio nie mając wyjścia. Kto by pomyślał, że zbiry zakłócające pukaniem domowy mir, mogą być tak przekonujący? Z perspektywy czasu właściwie nawet go to bawi. Teraz sam stał się takim zbirem, którego zobaczenie w progu domu nie oznacza nic dobrego, wbrew uśmiechu, który zawsze gościł gdzieś w kącikach jego ust.
Jakaś część niego chciałaby Taisiyi uświadomić, że był ostatnim towarzystwem, w które powinna wpaść. Z drugiej jednak strony przypominał sobie wtedy, że sama obracała się na co dzień wśród Van Ecków, a to było gniazdo żmij perfidnie jadowitych i niebezpiecznych. Czasem mawiało się, nie na darmo zresztą, że choć największą władzę oficjalnie pełnił Hoede, to Van Eck nadawał bieg nurtowi zdarzeń.
Dlatego każda, nawet najmniej istotna informacja pochodząca z jego domu była tak cenna.
Berezoskaya nie była głupia. Nie zaufała mu od razu; właściwie całkowicie jej to odradził i odradzał raz za razem, niemal przy każdym spotkaniu. Nie był kimś, komu się ufało; można go było jedynie uważać za znajomość z kategorii tych przydatnych, zwłaszcza gdy należało coś załatwić tam, gdzie nie dochodziło słońce.
W Baryłce, ma się rozumieć.
Nadzieja była niebezpieczna. To jego ściągnęła wprost w odmęty najczarniejszych wód, którymi krztusił się do dzisiaj. Choć powiedzenie nadzieja matką głupich uważał już na tym etapie za wyświechtany slogan, czasem trudno się było z nim nie zgodzić; cyniczna część jego jestestwa miała ochotę okrutnie rozszarpywać cudze nadzieje. Bo czy mógł myśleć inaczej, skoro żadna z należących do niego nigdy się nie ziściła?
Gdyby wiedział, w jakim jest błędzie, z większą uwagą werbalizowałby pragnienia.
Problem z Małą nauką był w Ketterdamie taki, że jak wszystko - dało się ją spieniężyć. To jej rzadkość opiewała cenność; gdyby griszów było w Ketterdamie więcej, był bardziej niż pewny, że bunt byłby kwestią czasu. Ile można taplać się w niewolniczym bagnie?
A jakie szanse ma marny odsetek w starciu z kliką bogaczy?
Sulijskie mądrości.
— Ani trochę — skłamał, co mogła wychwycić po tym, jak odwrócił wzrok, choć nigdy tego nie robił. Zmieszanie prawdziwością własnej reakcji od czasu do czasu samo go zaskakiwało. Ukrył to wprawnie za kolejnym uśmiechem.
— Więc naprawdę przybywa do miasta? Co to za ton? Nie marzysz, że zabierze cię na wielki bal? — Parsknął, bo była jedną z ostatnich osób, którą podejrzewałby o podobne pragnienia. Nie do końca docierała do niego powaga sytuacji; konflikt Ravki i Fjerdy nigdy nie nabrał dla niego osobistego charakteru, nawet wtedy gdy podejrzewał, że może pochodzić z terenów tej drugiej. Ostatecznie nie miało to żadnego znaczenia - tak samo jak wojna, która nie należała do niego.
To nie tak, że intencjonalnie chciał sprawić Berezoskayi przykrość; sęk w tym, że na ile go znała na pewno wiedziała, że hołdował zasadzie nie można zbawić całego świata. A zatem ciężko było wykrzesać z niego współczucie.
Nie było go tam. To nie jego pobratymców mordowano.
Jego pobratymcy byli tutaj. Pełzali w rynsztokach Ketterdamu, pominięci na kartach historii, bo wymazani stamtąd ręką rozwijającej się prężnie na ich szczątkach gospodarki.
— Wybierzesz mu koszulę? Zawiążesz muchę? — Dopytywał, niemal z grobową powagą. — Myślisz, że coś kombinują? Van Eck ma chyba córki na wydaniu, a hołubią tę nieszczęsną Fjerdę jakby żałowali, że nie wolno im dołączyć do Druskelle — Dodał, niby mimochodem. Pozornie mogłoby się wydawać, że świat polityki niezbyt go interesuje, ale nie dało się ukryć, ze wiązał się bezpośrednio z ich być albo nie być.
Jedna decyzja radnych mogłaby oznaczać, że nagle cudza wojna stanie się ich wojną.
- Sponsored content