- Mistrz Gry• konto specjalne •
- Stanowisko : Mistrz Gry
Buduar Lucretii
Zakup łakoci popularnych w fjerdańskich stronach zaprowadzi wprost do pokoju Lucretii. Niechęć do słodyczy mieszkańców tamtego regionu przeszła już do ketterdamskiej kultury, odnajdując miejsce nawet w żartach na temat Fjerdan, stąd wielu klientów taka opcja wręcz dziwi. Pomieszczenie utrzymane jest w bieli i błękicie, a podłogę wyścieła dywan wiernie imitujący futra niedźwiedzia polarnego. Nad łóżkiem zawieszono udrapowany baldachim z cienkiej przejrzystej tkaniny, poprzetykanej przezroczystymi koralikami. Umieszczono tu kilka stworzonych przez alchemistów świateł, które zalewają pokój błękitnym lub zielonkawym półmrokiem, dającym ułudę zorzy. Buduar ogrzewa palenisko, które dzięki griszackim specyfikom cieszy oko płomieniami o niestandardowych barwach. W kącie, oparte o ścianę, stoi duże zwierciadło w srebrnej ramie. Cały dobytek Andrine mieści się w jednym kufrze. Wystrój jest dosyć surowy jak na dom publiczny, ale odnajduje swoich amatorów. Do głównego pokoju przylega mniejszy, gdzie mieści się łazienka.
Odsunęłam listwę i uniosłam róg dywanu, który niemiłosiernie łaskotał mnie w kolana. Wyrywszy w podłodze kolejną do kompletu kreskę szpilką do włosów, przykryłam swoje wątpliwej urody dzieło sztucznym futrem, tak żeby żaden z klientów ich nie zobaczył. Nazywałam to swoim osobistym kalendarzem obłędu. Odliczałam dni, które nieuchronnie dzieliły mnie od rzucenia się wprost w jego objęcia.
Jeden z ochroniarzy którego imienia nie znałam wspominał kiedyś, że moja poprzedniczka też to robiła. Zabrakło mi odwagi żeby zapytać, co się z nią stało. Nie łudziłam się ani przez sekundę, że udało jej się spłacić kontrakt i stąd wyrwać. Jedyną drogą ku wolności, jedyną drogą ucieczki z tego przeklętego miejsca była śmierć. Wydawała się lepszą opcją niż bycie tutaj. Konieczność stałego udawania kogoś, kim nie byłam, weszła mi już jednak w krew na tyle, że sama już nie pamiętam tej prawdziwej siebie. Każdej nocy stawałam się kimś innym, lawirując (czasem jeszcze dość niewprawnie), pomiędzy cudzymi pragnieniami. Starałam się nimi handlować z taką smykałką, z jaką niektórzy kupcy handlowali przyprawami. Efekty były różne, bo i ludzie byli różni. Zwykłam dzielić ich na tych okrutnych, neutralnych i względnie miłych. Względnie, bo nie mogłam uwierzyć żeby ktoś kto śmiał być równie przyzwoity jakim się uważał, wspierał finansowo Cukierenkę. Moje osobiste więzienie.
Podobno ptaki urodzone w klatce nie tęskniły ku wolności i właściwie chyba się z tym zgadzam. Przez całe życie jedyny jej zalążek jaki przyszło mi poczuć śmierdział ładownią statku, na którym się schowałam. Może tak naprawdę zatonął wtedy, może byłam w piekle. Innego wyjścia nie widzę; to co działo się wokół nie mogło dziać się naprawdę. Musiało być karą. A ja musiałam być straszną grzesznicą, skoro mnie to spotkało. Może koniec końców mój ojciec miał rację.
Tak czy inaczej do kolekcji kresek trafiła kolejna. Tylko dzięki temu zachowywałam jakąkolwiek rachubę upływającego czasu. Cukierenkę opuszczałam okazyjnie, z biegiem czasu coraz częściej. Luzowano mi smycz jak tresowanemu psu, odkąd zrozumiałam, że przed ludźmi Rollinsa i tak nie ma ucieczki. Zresztą nie miałabym dokąd uciec.
Kościany grzebień z łatwością zanurzał się w moich włosach. Starałam się nie myśleć o tym, co czekało mnie przez najbliższe godziny. Właściwie nigdy o tym nie myślałam, w swojej głowie uciekając gdzieś daleko. Byle nie czuć, nie słyszeć, najlepiej nic nie mówić. To nie zawsze działało ale było jedynym sposobem na oddzielenie się od tego, czym się zajmowałam. Gdybym stale konfrontowała to ze swoim starym życiem, pewnie bym się załamała. A tego nie mogłam zrobić. Z czystego uporu. Złośliwości.
Chęci zemsty.
Oczywiście, że nie dowiedział się od niego; Jan Van Eck nie spowiadał się nikomu, nawet własnemu synowi, zwłaszcza jeżeli był przekonany o słuszności swoich postępków. Rzadko nie był; Hans niespecjalnie się dziwił. Jego ojciec miał wszelkie środki do tego, by nawet gdy nie miał racji, zapewnić ją sobie z nawiązką. Ale te kilka miesięcy temu przyznać jej nie mógł. Jeszcze mi za to podziękujesz powiedział mu wtedy Jan, a choć minęło już tyle czasu, podziękowanie nie miało okazji paść.
I wątpił, by padło kiedykolwiek. Tak jak jego ojciec rzadko się mylił, tak Hans wyjątkowo rzadko o cokolwiek go prosił. Tamtego wieczoru to był jeden z tych nielicznych razów, kiedy tak było, a spotkał się tylko z wysokim murem odmowy i dezaprobaty. Obiektywnie rzecz ujmując je rozumiał, subiektywnie brak zaufania względem jego wyborów ubódł go tak, że do dzisiaj odczuwał ćmiący ból; jakby gnił mu ząb. Nie lubił być upominany, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy dostrzegał ryzyko i przewidywał konsekwencje. Jako ukształtowany człowiek, niewiele było w nim jeszcze miejsca na wychowanie a odnosił wrażenie, że Jan próbował poprawić to, co sam stworzył.
Lepsze było wrogiem dobrego.
Nagimnastykował się, żeby zdobyć informacje o Andrine. Tym bardziej, że robił to pod samym nosem Van Ecka seniora, a temu umykało zatrważająco niewiele, zwłaszcza gdy w grę wchodził ketterdamski półświatek. Wiedział o tymże zadziwiająco dużo jak na kogoś, kto z taką pasją gardzi kryminałem. Tłumaczył to tym, że wroga należało dobrze poznać, ale granice poznania i fascynacji bywały cienkie.
Zupełnie tak jak z panną Rundstrom.
Bardzo długo łączyło ich coś zupełnie platonicznego; nie było zgody na nic więcej, gdy dzieliło ich wszystko, a dysproporcja zajmowanych stanowisk uczyniłaby każdą bliższą relację pełną perfidnej trucizny. To wszystko nie mogło się stać; nie powinno. Schwytany w sidła fascynacji, dopóki nie poznał jej historii, nie potrafił pojąć jak to możliwe, by miał w niej tak ciekawego rozmówcę. To była rzadkość; wyjątkowo niesprawiedliwa, zważywszy na to, że nie powinna się przydarzyć. Nie komuś takiemu jak oni. Dopiero gdy okazało się, jakie życie porzuciła i jakie mogłaby wieść, gdyby poznali się w innych okolicznościach, to ich prawie miało go prześladować.
I to samo prawie przywiodło go w progi Cukierenki.
Wszystko w tym miejscu przyprawiało go o chęć zazgrzytania zębami. Nie odwiedzał domów publicznych. Nie zapuszczał się do Baryłki. Nie było tam nic, co mogłoby go zainteresować; w każdym razie do czasu aż dowiedział się, że w swojej perfidii jego ojciec umieścił Andrine właśnie tam. Mimo wściekłości obiektywnie musiał przyznać, że to posunięcie było genialne w swojej brutalności.
Błękitne oczy plamiło zacięcie, gdy spoglądał zza maski Szarego Diabła na pracownicę stojącą za kasą. Na blacie położył cukierki z lukrecji. Małe, czarne, pokraczne. Zupełnie jak jego zamiary. Tysiąc kruge kosztowała go cała noc.
Za tysiąc kruge mógł ją mieć każdy.
Na. Całą. Noc.
Fala obrzydzenia podeszła mu do gardła; bez słowa podążył za dziewczyną z burzą płomiennych loków, ubraną w fartuch sprzedawcy w znacznie bardziej kusym wydaniu. Do samego końca miał nadzieję, że to wszystko kłamstwo albo farsa, wyreżyserowana ręką jego ojca, ale przecież wiedział, że groźby Van Ecków nigdy nie są czcze.
W błękitnym półmroku pokoju pachnącego zawilcami cała ta nadzieja umarła, tuż po tym, jak zrodziła się w głowie po raz pierwszy.
Odprawił pracownicę i zamknął za sobą drzwi.
Tylko że spokoju nie było i nie liczyłam już na niego. Przywykłam do myśli, że teraz już nawet umrzeć nie mogłam na własnych warunkach. Właściwie nigdy nie mogłam, wpierw pod jurysdykcją ojca, później Van Ecka, a obecnie Rollinsa, którego tak naprawdę nigdy nie widziałam na oczy. Wcale nie zgadzałam się z tym, że lepsze było zło znane. Wolałam z nim nigdy nie stawać twarzą w twarz. Przeczuwałam, że nie spodobałoby mi się to, co bym tam zobaczyła.
Tak, jak po spędzeniu całego dzieciństwa i progu młodości w luksusie nie podobało mi się, że po przybyciu do Ketterdamu patrzyłam na niego przez szybę. Czułam jego zapach; pachniał migdałami w cukrze, perfumami z szyprem i futrami z lisów polarnych. Fjerda nie lubiła zbytku, ale nie znaczyło to, że ojciec nie dawkował go sobie od czasu do czasu, publicznie zachęcając oczywiście do wstrzemięźliwości. Zdegradowana do roli służącej początkowo miałam problemy z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy dopóki nie dotarło do mnie, że wszystko było lepsze niż pręty złotej klatki, która koniec końców się rozpadła. Nie byłam tylko pewna, kto ją rozbił i pozbawił mnie złudzeń: ja sama, czy Hjalmar. Odpowiedź wydawała się oczywista. Jemu nie chciałam nic zawdzięczać.
Usłyszałam otwierające się drzwi i przymknęłam powieki. Gdybym nie doznała w życiu tylu rozczarowań, może mogłabym wyobrażać sobie, że próg przekroczył mój mąż i że nie jestem wcale w Cukierence, a w sypialni, którą urządził specjalnie dla mnie. Udawałabym, że lubię ten paskudny dywan i przyprawiający o migrenę zapach lukrecji. Czułabym się bezpieczna, a po wszystkim nie rozpłynąłby się jak sen, pozostawiając po sobie jedynie ślady na ciele i kruge w kasie przy wejściu.
Takim jak ja nie pisze się ładnych zakończeń.
Nad swoim ramieniem, odbitego w lustrze, ujrzałam diabła. Spowity szarością peleryny, po której tańczyło granatowe światło wyglądał upiornie. Przyjmowałam jednak mężczyzn odzianych w ten strój przynajmniej raz w tygodniu. Czasem zdejmowali maskę. Przy odrobinie szczęścia tego nie robili. Łatwiej było mi wtedy udawać, że wszystko sprawia mi przyjemność, choć tak naprawdę w większości przypadków niezbyt ich to obchodziło.
Wstałam, poprawiając jedwabny peniuar. To była chyba jedyna ulubiona rzecz pozyskana w Cukierence, jaką miałam. Dotyk chłodnej, błękitnej materii na skórze trzymał mnie twardo przy ziemi. Zwlekałam z momentem odwrócenia się od srebrnej tafli zwierciadła. Kiedy drzwi się zamknęły, nie było już odwrotu.
Nie wiedziałam kto to i nie potrzebowałam tego wiedzieć. Dyskrecja w tym miejscu była kluczowa. Nie zliczyłabym, ilu przyjęłam przykładnych mężów, ojców, polityków, kupców i prawników. Znałam ich wszystkie sekrety, szeptane w chwilach uniesień; jednocześnie choćbym chciała, nie mogłam nic z nimi zrobić. Zdyskredytować moje słowa było niezwykle łatwo. Zwykle o tym wiedzieli.
- Czego pragniesz, diable? - Zapytałam w końcu, gdy nie padły żadne słowa. To dość niecodzienne; zwykle spotykałam się z pokrętnymi tłumaczeniami, pewnością siebie okupioną alkoholem, albo wręcz brutalnością już od progu. Ten jedynie stał, jak cichy obserwator opowieści, która miała być snuta przez kogoś innego. To wystarczyło, żeby go znienawidzić; tak samo jak każdego innego klienta tego przeklętego miejsca. Podeszłam z wolna, odrzucając srebrzyste włosy na plecy, pozwalając przy tym, by jedwab ześlizgnął się z mojego ramienia, ale ani cal dalej. Wzrok wbity w podłogę podniosłam na chwilę z manierą - choć wystudiowaną już - skromności; oczy za maską pozostawały zupełnie nieprzeniknione, choć prawdopodobnie mrok pokoju sprawił, że wydawały się znajome.
Pod błękitem jedwabiu poczułam gęsią skórkę.
- Sponsored content