- Mistrz Gry• konto specjalne •
- Stanowisko : Mistrz Gry
Gargulce
Granicy miasteczka uniwersyteckiego z resztą dzielnicy uniwersyteckiej dumnie pilnują rzeźby gargulców. Każda jest zupełnie inna, ale wszystkie budzą niepokój. Wydawać by się mogło, że są strażnikami tej granicy, że to one obserwują co się wokół dzieje, a wcale nie są atrakcją turystyczną. Są delikatnie nadgryzione przez czas, ale wciąż trzymają się bardzo dobrze – może właśnie po to, by trwać tu przez kolejne wieki i strzec uniwersyteckiego obszaru.
[ x ]
Nieobecność powinna być cicha - tak zawsze myślał, w końcu idea ta brzmiała logicznie. Brak niósł pustkę, a pustka nie wydawała dźwięków, nie miała kolorów, nie zanosiła się płaczem. Taka była nieobecność matki. Milcząca, spokojna, przypominała wielką dziurę, do której wrzuca się kamień i nigdy nie słyszy się jak uderza o ziemię.
Był już dorosły, kiedy przekonał się, że jest inaczej. Gdy zniknął ojciec świat nie zamilkł, wręcz przeciwnie - nagle stał się głośniejszy. Nieobecność Drozdova nie była pustką, nie była ciszą. Zamiast tego rozbrzmiewała nim i każdym słowem, które kiedykolwiek wypowiedział, rozbrzmiewała jego krokami, obcasami jego butów uderzających o bruk, jego śmiechem i ostrym, metalicznym kliknięciem jego zapalniczki. Kaia często bolała głowa od tego hałasu, a serce przyspieszało niebezpiecznie, kiedy kolejny raz próbował odnaleźć się wśród chaosu, który zostawił po sobie jego ojciec. Tyle właśnie zostawił - chaos, trochę krugę, sygnet i jeden list.
W liście pisał żeby go nie szukali. Nie było po co - byli dorośli i już dawno przestali go potrzebować. Vitaly Drozdov nie zrozumiał być może, że to nie z potrzeby syn pragnął go odnaleźć. To z nadziei. Z nadziei, zę moze wciąż żyje, że jeszcze kiedyś wróci, że wykupi swoje mieszkanie w kamienicy i Kai zobaczy jak się w nim starzeje. Mógłby mu kiedyś powiedzieć, że jest z niego dumny i że nigdy nie żałował tych kruge, które zostawił w Menażerii spłacając kontrakt jego matki. Jego kontrakt. Oddech drżał niespokojnie na samą myśl.
Było chłodno. Ketterdam jakimś cudem pozostawał duszny i wilgotny nawet w najbardziej wietrzną pogodę. Kai zamrugał kilka razy, przegrywając tym samym upartą walkę na spojrzenia z jednym z gargulców. Wieczorem, przy granicy miasteczka uniwersyteckiego, przypominał jedynie młodego chłopaka palącego papierosa w przerwie od długiej nauki. Jego wąska, okryta zielonym płaszczem sylwetka i zawiązana pod kołnierzem białej koszuli aksamitka nie miała prawa kojarzyć się z Baryłką, podobnie jak ten bystry wzrok i wdzięczny uśmiech, gdy w świetle latarni zamajaczyła znana postać.
- Herr Raskolnikov, jak miło Pana widzieć - odezwał się w końcu. Równie dobrze mógł witać się z profesorem lub dawno niewidzianym przyjacielem rodziny. To drugie było zresztą prawdą. Kai wypatrywał Dimy ponad rok, nim w końcu któryś z baryłkowych złodziei zaprowadził go prosto pod jego drzwi. - Zapali Pan? Zdaje się, że czeka nas długa rozmowa. - Może wcale nie. Może miał usłyszeć jedynie krótkie "nie żyje". Uśmiech zniknął, a w złotych oczach zabłyszczało coś na kształt desperacji. - Szukałem cię.
Paradoks pustki polegał na tym, że bywał zaskakująco głośny. Czasem Dima zastanawiał się, czy jego zniknięcie nastręczyło komuś kłopotów nawet jeżeli wiedział, że nastręczyło ich setki. Dowódca, przełożeni, wreszcie sami kompani, z których przy życiu pozostała najpewniej garstka... Mnogość tych, dla których nieobecność Raskolnikova wrzeszczała, była przytłaczająca i stanowiła pewnie jedynie wytwór jego umysłu i poemat niespełnionych życzeń. Przecież był martwy. I wiedział więcej, niż komukolwiek by przyznał.
To że sam się ukrywał stanowiło pretekst, by nie pisnąć ani słowa, gdy czynił to ktoś inny. Był jak szczur w najodleglejszym, najgłębszym z kanałów, który oślepł już od własnego marazmu i nie dostrzega wszystkich pozostałych szczurów, które pławią się w plugastwie razem z nim. Ludźmi kierowały różne pobudki, kiedy zdecydowali się zniknąć choć najczęściej opiewały podobne cele i obracały się wokół kurczowej chęci przeżycia. Wiedział coś o tym, a wiedzą tą nie dzielił się chętnie. Właściwie wcale. Czy miał z tego powodu wyrzuty sumienia? Czasem. Nigdy.
Niechętnie wyściubiał nos poza Baryłkę i dzielnicę magazynową. Niebezpieczeństwo rozpoznania go mijało wraz z upływem lat. Sam ledwo przywykł ponownie do swojej prawdziwej twarzy, nieskalanej pracą formatora. Jasne włosy i błękitne oczy zniknęły już dawno, zastąpione należną mu od urodzenia czernią. Zupełnie jakby człowieka, którym był przez tyle lat na terenach Fjerdy pochłonęła Fałda. Prawda była jednak taka, że wolałby przejść ją piechotą, niż raz jeszcze trafić do Lodowego Dworu. Każdy miał takie piekło, na jakie zasłużył.
Nie pasował tutaj, a choć nakrył się wyglądającym względnie porządnie płaszczem, miał wrażenie, że spojrzenia przechodniów są utkwione właśnie w nim. Dokładnie tak jakby każdy wiedział, że tu nie pasuje i należy go stąd czym prędzej przegonić. Dziwne uczucie mrowienia na plecach nie opuszczało go ani na chwilę. Musiał, musiał jednak powoli przyzwyczajać się do wypełzania poza strefę względnego bezpieczeństwa, choć brzmiało ono idiotycznie w odniesieniu do miejsca, jakim była Baryłka. Idealnie ukazywało to pułapkę wykolejenia, w którą wpadł Raskolnikov.
Przez twarz przemknął słaby uśmiech na dźwięk tytulatury którą posłużył się chłopak. Zniknął, gdy dotarł do oczu które w skąpym świetle latarni wydawały się całkiem czarne, jak dwie dziury bez dna.
- Chciałbym powiedzieć to samo - odparł z wolna, a za pozorną powagą krył się żart. Jak to jednak mawiają, w każdym żarcie jest ziarno prawdy.
Rozmowa z Kaiem wydawała się niewygodna, niepotrzebna. Wiedział, że prędzej czy później potoczy się w stronę, której wolałby już nie oglądać. Okłamywanie Drozdova przypominało kopanie szczeniaka, który w pogoni za pieszczotą doskoczy na ulicy do nogawki. Dla spokoju własnego sumienia nazywał to przemilczeniem, ale to tak nie działało. Rozpłynął się, tak jak zawsze, by uniknąć konieczności tłumaczeń i kłamstw, ale nie dało się ukrywać w nieskończoność, nawet w Ketterdamie. Przeszłość zawsze upomina się o swoje dzieci.
- Wiem - krótka odpowiedź na coś, co zabrzmiało jak zarzut. - Nie ty pierwszy, nie ostatni. - Zadarł głowę, by spojrzeć w oczy jednemu z gargulców. Nijak miały się do rzeźb w Małym Pałacu. Gorycz porównań do miejsca zamieszkania, z którego pożegnaniem dawno się już pogodził, uderzała czasami znienacka.
Wyciągnął rękę po papierosa, choć właściwie nie palił.
- Wiesz, że nie mogę ci pomóc.
To że sam się ukrywał stanowiło pretekst, by nie pisnąć ani słowa, gdy czynił to ktoś inny. Był jak szczur w najodleglejszym, najgłębszym z kanałów, który oślepł już od własnego marazmu i nie dostrzega wszystkich pozostałych szczurów, które pławią się w plugastwie razem z nim. Ludźmi kierowały różne pobudki, kiedy zdecydowali się zniknąć choć najczęściej opiewały podobne cele i obracały się wokół kurczowej chęci przeżycia. Wiedział coś o tym, a wiedzą tą nie dzielił się chętnie. Właściwie wcale. Czy miał z tego powodu wyrzuty sumienia? Czasem. Nigdy.
Niechętnie wyściubiał nos poza Baryłkę i dzielnicę magazynową. Niebezpieczeństwo rozpoznania go mijało wraz z upływem lat. Sam ledwo przywykł ponownie do swojej prawdziwej twarzy, nieskalanej pracą formatora. Jasne włosy i błękitne oczy zniknęły już dawno, zastąpione należną mu od urodzenia czernią. Zupełnie jakby człowieka, którym był przez tyle lat na terenach Fjerdy pochłonęła Fałda. Prawda była jednak taka, że wolałby przejść ją piechotą, niż raz jeszcze trafić do Lodowego Dworu. Każdy miał takie piekło, na jakie zasłużył.
Nie pasował tutaj, a choć nakrył się wyglądającym względnie porządnie płaszczem, miał wrażenie, że spojrzenia przechodniów są utkwione właśnie w nim. Dokładnie tak jakby każdy wiedział, że tu nie pasuje i należy go stąd czym prędzej przegonić. Dziwne uczucie mrowienia na plecach nie opuszczało go ani na chwilę. Musiał, musiał jednak powoli przyzwyczajać się do wypełzania poza strefę względnego bezpieczeństwa, choć brzmiało ono idiotycznie w odniesieniu do miejsca, jakim była Baryłka. Idealnie ukazywało to pułapkę wykolejenia, w którą wpadł Raskolnikov.
Przez twarz przemknął słaby uśmiech na dźwięk tytulatury którą posłużył się chłopak. Zniknął, gdy dotarł do oczu które w skąpym świetle latarni wydawały się całkiem czarne, jak dwie dziury bez dna.
- Chciałbym powiedzieć to samo - odparł z wolna, a za pozorną powagą krył się żart. Jak to jednak mawiają, w każdym żarcie jest ziarno prawdy.
Rozmowa z Kaiem wydawała się niewygodna, niepotrzebna. Wiedział, że prędzej czy później potoczy się w stronę, której wolałby już nie oglądać. Okłamywanie Drozdova przypominało kopanie szczeniaka, który w pogoni za pieszczotą doskoczy na ulicy do nogawki. Dla spokoju własnego sumienia nazywał to przemilczeniem, ale to tak nie działało. Rozpłynął się, tak jak zawsze, by uniknąć konieczności tłumaczeń i kłamstw, ale nie dało się ukrywać w nieskończoność, nawet w Ketterdamie. Przeszłość zawsze upomina się o swoje dzieci.
- Wiem - krótka odpowiedź na coś, co zabrzmiało jak zarzut. - Nie ty pierwszy, nie ostatni. - Zadarł głowę, by spojrzeć w oczy jednemu z gargulców. Nijak miały się do rzeźb w Małym Pałacu. Gorycz porównań do miejsca zamieszkania, z którego pożegnaniem dawno się już pogodził, uderzała czasami znienacka.
Wyciągnął rękę po papierosa, choć właściwie nie palił.
- Wiesz, że nie mogę ci pomóc.
Ojciec lubił Dimę, szczerze go lubił i Kai był tego pewien, bo mówił mu po imieniu. Drozdov nie zwykł do ludzi mówić po imieniu, twierdził że tego typu spoufalanie się bywa niebezpieczne, a jednak Dima zawsze był Dimą, a nie Raskolnikovem. Jego syn wiedział, że Vitaly płaci mężczyźnie za rzeczy, których sam nie mógłby zrobić - teraz dopiero widział, ze ojciec nie lubił brudzić własnych rąk. Jakiegoś wieczora, nachylając się nad stertą papierów, których treści nigdy nikomu nie zdradzał, przyznał Kaiowi, że Dima jest griszą. Ciałobójcą. Nie ma na tej ziemi ludzi bardziej niebezpiecznych - mówił, wbijając wzrok w kałamarz pełen czerwonego atramentu. - Nawet najlepszy snajper nie wystrzeli, jeżeli serce przestanie bić.
Młody Drozdov nigdy nie dopytywał po co był ojcu Raskolnikov - nie chciał wiedzieć. Idea pozbawiania ludzi tchu jednym zaciśnięciem palców przepełniała go niepokojem, do którego nie chciał się przyznawać. Umrzeć nie widząc swojego napastnika, zasnąć pod czyjąś komendę - jakże smętna i ciemna wizja. A jednak ojciec mówił o nim z ciepła sympatią, zapraszał go do domu i czasem długie godziny przetrzymywał go w gabinecie, zdradzając prawdopodobnie rzeczy, których Kai miał nigdy nie usłyszeć. Czasami wyobrażał sobie jak wchodzi tam w nocy, a głowa ojca leży bezwładnie na jego biurku. Bez śladu noża, wystrzału lub choćby uderzenia.
Teraz, kiedy Raskolnikov stał przed nim, Kai znów się bał, choć strach ten ukrywał gdzieś pod skórą, tak głęboko, że wydawał mu się być jedynie lekkim uderzeniem adrenaliny. Jeszcze wróci, przyjdzie po niego tak jak przychodził zawsze - po czasie, wielką falą. Ciężką falą, która nie pozwalała oddychać, spać i myśleć. Teraz jednak unosił podbródek i patrzył mężczyźnie w oczy. Były ciemne i odległe, oczy kogoś, w kogo wżarł się mrok Ketterdamu. Widział już te czerń w wielu tutejszych spojrzeniach i codziennie długo patrzył w lustro, szukając jej pod swoimi powiekami. Od jak dawna wypełniała Dimę?
- Dawno powinniśmy na siebie trafić - skwitował ten krótki żart i było w tym wiele prawdy, w końcu siedzieli w tym samym bagnie. Nawet w Baryłce jednak ciężko znaleźć kogoś, kto znaleziony być nie chce.
Ale dlaczego nie chciał? Skupiony wzrok złotych oczu badał twarz Raskolnikova, szukając w niej odpowiedzi. Nie chciał, bo wiedział coś, o czym nie mógł mówić i wolał uniknąć pytań, prawda? Przysunął ku niemu zapalniczkę, jej zgrzyt wybrzmiał zaskakująco głośno w wieczornym spokoju dzielnicy uniwersyteckiej. Wybrał tą okolicę, bo tu byli bezpieczni, niezauważalni praktycznie. Nie było demonów w zaułkach ni ciekawskich spojrzeń, każdy zdawał się być zajęty sobą tak bardzo, że nawet jeżeli Dima nie pasował tu tak jak pasował Kai, trzeba było kogoś wyjątkowo znudzonego, by to zauważyć.
Wiesz, że nie mogę ci pomóc. Coś w nim urosło, wypełniło go całego, sprawiło, ze napięły się mięsnie twarzy, zacisnęła szczęka, że brwi ściągnęły się nad tym badawczym wzrokiem i nawet dłoń schowana w kieszeni płaszcza poczęła układać się w pięść.
- Oczywiście, że możesz! - fuknął i nastroszył się cały, kiedy doszło do niego, ze mówi za głośno. Odchrząknął i uciekł spojrzeniem, jakby szukał świadków. Niczego nie znalazł jednak. Nadal byli sami i nikogo nie obchodzili. Jak zwykle. - Oczywiście, że możesz. Gdybyś nie mógł, nie chowałbyś się tak przede mną. Wiesz coś, musisz wiedzieć więcej niż ja. On ci ufał, Dima, a mi nie powiedział...mi nie powiedział nic - wściekły, pośpieszny szept załamał się niebezpiecznie przy ostatnich słowach. Wzrok wrócił do rozmówcy, akurat gdy tląca się końcówka skręconego tytoniu opadła na ziemię. - Cokolwiek - nagle w głosie mniej było złości, a więcej znajomej desperacji. - Czy się ozywał? Czy żyje? Ja nie wiem czy żyje, Dima. I kto...może wiesz kto go szuka? - Wzroku nie spuszczał z jego twarzy, próbując przyszpilić go błagalnym spojrzeniem. - Zrozum, nawet jeśli dla ojca nie ma ratunku, jeżeli szukali jego, mogą szukać też mnie. Mojej siostry. Cokolwiek.
Młody Drozdov nigdy nie dopytywał po co był ojcu Raskolnikov - nie chciał wiedzieć. Idea pozbawiania ludzi tchu jednym zaciśnięciem palców przepełniała go niepokojem, do którego nie chciał się przyznawać. Umrzeć nie widząc swojego napastnika, zasnąć pod czyjąś komendę - jakże smętna i ciemna wizja. A jednak ojciec mówił o nim z ciepła sympatią, zapraszał go do domu i czasem długie godziny przetrzymywał go w gabinecie, zdradzając prawdopodobnie rzeczy, których Kai miał nigdy nie usłyszeć. Czasami wyobrażał sobie jak wchodzi tam w nocy, a głowa ojca leży bezwładnie na jego biurku. Bez śladu noża, wystrzału lub choćby uderzenia.
Teraz, kiedy Raskolnikov stał przed nim, Kai znów się bał, choć strach ten ukrywał gdzieś pod skórą, tak głęboko, że wydawał mu się być jedynie lekkim uderzeniem adrenaliny. Jeszcze wróci, przyjdzie po niego tak jak przychodził zawsze - po czasie, wielką falą. Ciężką falą, która nie pozwalała oddychać, spać i myśleć. Teraz jednak unosił podbródek i patrzył mężczyźnie w oczy. Były ciemne i odległe, oczy kogoś, w kogo wżarł się mrok Ketterdamu. Widział już te czerń w wielu tutejszych spojrzeniach i codziennie długo patrzył w lustro, szukając jej pod swoimi powiekami. Od jak dawna wypełniała Dimę?
- Dawno powinniśmy na siebie trafić - skwitował ten krótki żart i było w tym wiele prawdy, w końcu siedzieli w tym samym bagnie. Nawet w Baryłce jednak ciężko znaleźć kogoś, kto znaleziony być nie chce.
Ale dlaczego nie chciał? Skupiony wzrok złotych oczu badał twarz Raskolnikova, szukając w niej odpowiedzi. Nie chciał, bo wiedział coś, o czym nie mógł mówić i wolał uniknąć pytań, prawda? Przysunął ku niemu zapalniczkę, jej zgrzyt wybrzmiał zaskakująco głośno w wieczornym spokoju dzielnicy uniwersyteckiej. Wybrał tą okolicę, bo tu byli bezpieczni, niezauważalni praktycznie. Nie było demonów w zaułkach ni ciekawskich spojrzeń, każdy zdawał się być zajęty sobą tak bardzo, że nawet jeżeli Dima nie pasował tu tak jak pasował Kai, trzeba było kogoś wyjątkowo znudzonego, by to zauważyć.
Wiesz, że nie mogę ci pomóc. Coś w nim urosło, wypełniło go całego, sprawiło, ze napięły się mięsnie twarzy, zacisnęła szczęka, że brwi ściągnęły się nad tym badawczym wzrokiem i nawet dłoń schowana w kieszeni płaszcza poczęła układać się w pięść.
- Oczywiście, że możesz! - fuknął i nastroszył się cały, kiedy doszło do niego, ze mówi za głośno. Odchrząknął i uciekł spojrzeniem, jakby szukał świadków. Niczego nie znalazł jednak. Nadal byli sami i nikogo nie obchodzili. Jak zwykle. - Oczywiście, że możesz. Gdybyś nie mógł, nie chowałbyś się tak przede mną. Wiesz coś, musisz wiedzieć więcej niż ja. On ci ufał, Dima, a mi nie powiedział...mi nie powiedział nic - wściekły, pośpieszny szept załamał się niebezpiecznie przy ostatnich słowach. Wzrok wrócił do rozmówcy, akurat gdy tląca się końcówka skręconego tytoniu opadła na ziemię. - Cokolwiek - nagle w głosie mniej było złości, a więcej znajomej desperacji. - Czy się ozywał? Czy żyje? Ja nie wiem czy żyje, Dima. I kto...może wiesz kto go szuka? - Wzroku nie spuszczał z jego twarzy, próbując przyszpilić go błagalnym spojrzeniem. - Zrozum, nawet jeśli dla ojca nie ma ratunku, jeżeli szukali jego, mogą szukać też mnie. Mojej siostry. Cokolwiek.
Kiedyś szczycił się tym co potrafił jako ciałobójca. Aż zrozumiał, że nie miało to większego znaczenia. Nie potrzebował rewolweru by pozbawić kogoś życia, ale efekt pozostawał wciąż dokładnie taki sam. Może wyzuty ze wskazówek dotyczących tego kto dokonał zbrodni, chociaż tak naprawdę brak wskazówek też stanowił wskazówkę. Poczucie wyjątkowości przepadło na bezdrożach Fjerdy wraz ze zrozumieniem bezsensu wojny, którą prowadzili. Nawet nie zamierzał udawać, że to Ketterdam pozbawił go ideałów, bo byłoby to tylko komfortowe kłamstwo. Opuściły go już dawno temu, dobite celą w Lodowym Dworze. Osobom z zewnątrz łatwo było nabrać się na ten pozór niebezpieczeństwa, który sprawiał. Morderczy potencjał, kryjący się w jednym ruchu dłoni. Może ten pozór był prawdą, a może tylko kłamstwem. I tak wszyscy przejmowali się tylko sobą.
Robił dla Drozdova rozmaite rzeczy głównie dlatego, że Vitek mimo rozległej siatki kontaktów nigdy nie dał rozrysować sobie na skórze przynależności do żadnego ugrupowania. Nie, żeby nie próbowano mu tego proponować. Wychylanie się z kontaktami czy umiejętnościami w tym mieście było niebezpieczne. Dima był pewny, że pewnego dnia i po niego przyjdą by złożyć mu ofertę, która nie przewidywała jego odmowy. Nie czekał na to. Właściwie miał nadzieję, że to się nigdy nie stanie.
Łączyło ich z Drozdovem wszystko, a dzieliło jeszcze więcej. Patriotyzm, który w Raskolnikovie przygasł, w Vitku widział na nowo, choć gdy był jeszcze w szeregach Drugiej Armii twierdził wzniośle, że dezerterzy z ogarniętego wojną kraju nie zasługują na to, by nazywać się Ravkanami. A potem stał się dokładnie kimś takim i argumenty wypadły mu z ręki.
Nic nie odpowiedział na stwierdzenie, że powinni na siebie trafić. Owszem, według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni. Kiedy ktoś jednak nie chciał być odnaleziony, zwykle mu się to udawało, zwłaszcza wśród krętych uliczek pomiędzy opuszczonymi magazynami. Mogło to sugerować Kaiowi, że w jakimś stopniu Raskolnikov chciał, żeby chłopak go znalazł. A przynajmniej nie przyłożył odpowiedniej wagi do tego, by się schować na dobre.
Słyszał, jak serce Drozdova przyspieszyło gwałtownie. Namacalnie wyczuwał jego gniew i frustrację. Oznaki niepokoju który dla Dimy był już obcy, bo nie miał nikogo o kogo mógłby się tak martwić. Kiedy już odebrano mu wszystkich, uwolnił się od tego i stał jedynie obserwatorem cudzego życia, bo jego własne wydawało się zupełnie nierealne.
Spoglądał na rosnący niepokój, który płynął w powietrzu wraz z melodią serca Drozdova. Palił niespiesznie, chociaż dym gryzł go w gardło i wcale mu nie smakował. Wydawało mu się, że słyszy obumierające pod wpływem tytoniu komórki organizmu.
Cokolwiek wybrzmiało już prawie, że desperacko. Zmełł w ustach przekleństwo wiedząc, że zdradzenie pewnych sekretów mógł przypłacić życiem nie on, nie Kai, ale sam Vitaly.
- Żyjesz tutaj już tak długo, że powinieneś wiedzieć o niebezpieczeństwie jakie niosą ze sobą takie pytania - odparł w końcu, wzrok z gargulca przenosząc na Drozdova. Jedyne co Kai mógł dostrzec w jego oczach to kompletny brak czegokolwiek.
I jakaś część Raskolnikova naprawdę chciała temu chłopakowi pomóc, bo nie zasłużył na stan zawieszenia w którym się znalazł. Raz jeszcze zastanowił się czy i jego ktoś tak dramatycznie poszukuje. Na to pytanie znał jednak odpowiedź.
- Co to zmieni w twoim życiu, Kai? Mało to osób szuka ciebie i twojej siostry? - Pytania wybrzmiały cynicznie, ale właściwie zahaczały o stan faktyczny. Byli zwierzyną Baryłki. Tam stale ktoś kogoś szukał i chciał wyrównać rachunki, których człowiek nawet nie wiedział, że ma.
Kontynuował palenie papierosa, wzrokiem odprowadzając teraz samotną sylwetkę, która postukując obcasami o bruk przeszła obok.
- Przyszło ci kiedyś do głowy, że zniknął właśnie po to, żebyście mieli z Mai spokój? A ty wystawiasz się jak baran rzeź szukając go. - Poczynił założenie, a może mówił prawdę. To Kai musiał ocenić sam.
Robił dla Drozdova rozmaite rzeczy głównie dlatego, że Vitek mimo rozległej siatki kontaktów nigdy nie dał rozrysować sobie na skórze przynależności do żadnego ugrupowania. Nie, żeby nie próbowano mu tego proponować. Wychylanie się z kontaktami czy umiejętnościami w tym mieście było niebezpieczne. Dima był pewny, że pewnego dnia i po niego przyjdą by złożyć mu ofertę, która nie przewidywała jego odmowy. Nie czekał na to. Właściwie miał nadzieję, że to się nigdy nie stanie.
Łączyło ich z Drozdovem wszystko, a dzieliło jeszcze więcej. Patriotyzm, który w Raskolnikovie przygasł, w Vitku widział na nowo, choć gdy był jeszcze w szeregach Drugiej Armii twierdził wzniośle, że dezerterzy z ogarniętego wojną kraju nie zasługują na to, by nazywać się Ravkanami. A potem stał się dokładnie kimś takim i argumenty wypadły mu z ręki.
Nic nie odpowiedział na stwierdzenie, że powinni na siebie trafić. Owszem, według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni. Kiedy ktoś jednak nie chciał być odnaleziony, zwykle mu się to udawało, zwłaszcza wśród krętych uliczek pomiędzy opuszczonymi magazynami. Mogło to sugerować Kaiowi, że w jakimś stopniu Raskolnikov chciał, żeby chłopak go znalazł. A przynajmniej nie przyłożył odpowiedniej wagi do tego, by się schować na dobre.
Słyszał, jak serce Drozdova przyspieszyło gwałtownie. Namacalnie wyczuwał jego gniew i frustrację. Oznaki niepokoju który dla Dimy był już obcy, bo nie miał nikogo o kogo mógłby się tak martwić. Kiedy już odebrano mu wszystkich, uwolnił się od tego i stał jedynie obserwatorem cudzego życia, bo jego własne wydawało się zupełnie nierealne.
Spoglądał na rosnący niepokój, który płynął w powietrzu wraz z melodią serca Drozdova. Palił niespiesznie, chociaż dym gryzł go w gardło i wcale mu nie smakował. Wydawało mu się, że słyszy obumierające pod wpływem tytoniu komórki organizmu.
Cokolwiek wybrzmiało już prawie, że desperacko. Zmełł w ustach przekleństwo wiedząc, że zdradzenie pewnych sekretów mógł przypłacić życiem nie on, nie Kai, ale sam Vitaly.
- Żyjesz tutaj już tak długo, że powinieneś wiedzieć o niebezpieczeństwie jakie niosą ze sobą takie pytania - odparł w końcu, wzrok z gargulca przenosząc na Drozdova. Jedyne co Kai mógł dostrzec w jego oczach to kompletny brak czegokolwiek.
I jakaś część Raskolnikova naprawdę chciała temu chłopakowi pomóc, bo nie zasłużył na stan zawieszenia w którym się znalazł. Raz jeszcze zastanowił się czy i jego ktoś tak dramatycznie poszukuje. Na to pytanie znał jednak odpowiedź.
- Co to zmieni w twoim życiu, Kai? Mało to osób szuka ciebie i twojej siostry? - Pytania wybrzmiały cynicznie, ale właściwie zahaczały o stan faktyczny. Byli zwierzyną Baryłki. Tam stale ktoś kogoś szukał i chciał wyrównać rachunki, których człowiek nawet nie wiedział, że ma.
Kontynuował palenie papierosa, wzrokiem odprowadzając teraz samotną sylwetkę, która postukując obcasami o bruk przeszła obok.
- Przyszło ci kiedyś do głowy, że zniknął właśnie po to, żebyście mieli z Mai spokój? A ty wystawiasz się jak baran rzeź szukając go. - Poczynił założenie, a może mówił prawdę. To Kai musiał ocenić sam.
Przegrywał.
Czuł jak miękną rysy, jak oczy otwierają się szerzej. Było w nich zbyt wiele desperacji, zbyt wiele tęsknoty i smutku zbitego szczeniaka, który pragnął jedynie złapać Raskolnikova za poły płaszcza i prosić. Już dawno powinien dać sobie spokój, przecież wiedział że ojciec odejdzie. Zniknie, bo zniknąć musiał - przepaść gdzieś na morzu, gdy słońce wschodziło nad Ketterdamem, a przy przystani dokerzy dopiero zaczynali pracę. Odpuścić. Ta myśl nie dawała mu spokoju, przeżerała umysł codziennie, więc nie było już potrzeby bać się jurdy, tytoniu czy alkoholu. Odpuścić. Vitaly Drozdov nie był jego ojcem, ale uratował go od życia w niewoli i podarował nazwisko. Nazwisko, dom i edukację, a potem włożył w dłoń naładowany rewolwer. To nie tęsknota - myślał - to wdzięczność nie pozwala przestać szukać. Przecież chciał tylko żeby żył.
Gdy nad ranem nie mógł zasnąć, obserwował port. Szukał wzrokiem statku płynącego na Wyspę, liczył pozostałe kruge, a gdy kończył, kajał się w myślach i zamykał okno. Nie mógł być tak nierozsądny. Teraz mieli z Mai tylko siebie. Jeżeli siostrze stałoby się cokolwiek, nie byłoby już dla niego nadziei.
- Żyję tutaj już tak długo, że takie niebezpieczeństwa przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie - poprawił go, tak twardo jak tylko był w stanie. Nie było to do końca kłamstwo, choć i prawda zdawała się być nadkruszona. Nie miało to większego znaczenia w tym przypadku, ale Kai nadal się bał. Strach chodził za nim pod rękę, uparcie uczepiony rękawa jego płaszcza. Czuł go też teraz, choć nie wiedział sam czy to Dimy się bał czy tego, co może mu powiedzieć. Na razie jednak spełniał się ten największy lęk, bo Raskolnikov nie oferował mu niczego. Żadnej informacji. Tylko te puste oczy. Młody Drozdov wpatrywał się w nie tak jakby nie mógł oderwać wzroku. Od tej ciemności i od braku emocji - nie było w nich nawet iskry zdenerwowania, jakiejś smutnej pobłażliwości.
Co to zmieni w twoim życiu, Kai?
Zamarł. Wargi rozchyliły się lekko, brwi uniosły i przez moment chłopak zdawal się być zagubiony, zupełnie zbity z tropu. Niczego. Niczego nie zmieni. Wciąż ktoś ich szukał, wciąż ktoś deptał im po piętach. Niebezpieczeństwa ciągnęły się za nim jak cień, a cienie ketterdamskich ulic były lepkie jak smoła i śmierdziały spalonym prochem. Ktokolwiek szukał ojca, mógł faktycznie szukać też ich, ale czyż nie robiłby tego już teraz? A może już ich znalazł, może jest gdzieś między Szumowinami, może chodzi krok w krok za nim, może wystrzeli, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Znów zacisnął zęby. Cholerny Raskolnikov miał rację, szedł na rzeź jak posłuszny baranek, na dodatek szukał drogi na skróty. Zawsze wiedział, ze ojciec chciał ich w ten sposób chronić, ale Kai nie pragnął ochrony. Ta była bowiem najwidoczniej wyjątkowo kiepska.
- Ja nie... - język mu się plątał. Musiał oderwać spojrzenie od Dimy i wbić je w ziemię. Na chwilę tylko, żeby zebrać myśli. Gdy znów podnosił głowę, wyglądał jakoś słabiej. Pożerały go jego własne wątpliwości. - Nie o to chodzi. Nie dbam o twoje oceny, Raskolnikov, chcę tylko informacji - przerwał, czując jak złość pcha się na język. Na siebie był zły, nie na niego, ale słowa miały nie znaleźć ujścia. Zdusił je w sobie. - Drozdov uratował mi życie. Skoro dostałem je od niego, nie byłoby warte złamanego kruge gdybym nie próbował mu pomóc i równie dobrze mogę pozwolić je sobie odebrać - mówił, a ton był ostry i nieprzyjemny, choć słowa drgały lekko. - Od dwóch lat próbuję go znaleźć i od dwóch lat nie trafiłem na choćby głupi strzępek jakiejkolwiek informacji. Musisz zrozumieć. Jeżeli nie jesteś w stanie powiedzieć mi kto go szuka i czy go zabił, to powiedz chociaż o czym rozmawialiście, kiedy byłeś u nas w wieczór przed ucieczką. Bo wiem że byłeś, Mai cię widziała. - Tamte słowa, słowa o tym, że Vitaly mu ufał, wciąż wisiały miedzy nimi. Mówił mu po imieniu i pozwalał zabijać za swoje pieniądze, więc Dima nie był tylko smutnym, ravkańskim griszą na kontrakcie. Był przyjacielem lub wspólnikiem.
W Ketterdamie określeń tych używało się zamiennie.
Czuł jak miękną rysy, jak oczy otwierają się szerzej. Było w nich zbyt wiele desperacji, zbyt wiele tęsknoty i smutku zbitego szczeniaka, który pragnął jedynie złapać Raskolnikova za poły płaszcza i prosić. Już dawno powinien dać sobie spokój, przecież wiedział że ojciec odejdzie. Zniknie, bo zniknąć musiał - przepaść gdzieś na morzu, gdy słońce wschodziło nad Ketterdamem, a przy przystani dokerzy dopiero zaczynali pracę. Odpuścić. Ta myśl nie dawała mu spokoju, przeżerała umysł codziennie, więc nie było już potrzeby bać się jurdy, tytoniu czy alkoholu. Odpuścić. Vitaly Drozdov nie był jego ojcem, ale uratował go od życia w niewoli i podarował nazwisko. Nazwisko, dom i edukację, a potem włożył w dłoń naładowany rewolwer. To nie tęsknota - myślał - to wdzięczność nie pozwala przestać szukać. Przecież chciał tylko żeby żył.
Gdy nad ranem nie mógł zasnąć, obserwował port. Szukał wzrokiem statku płynącego na Wyspę, liczył pozostałe kruge, a gdy kończył, kajał się w myślach i zamykał okno. Nie mógł być tak nierozsądny. Teraz mieli z Mai tylko siebie. Jeżeli siostrze stałoby się cokolwiek, nie byłoby już dla niego nadziei.
- Żyję tutaj już tak długo, że takie niebezpieczeństwa przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie - poprawił go, tak twardo jak tylko był w stanie. Nie było to do końca kłamstwo, choć i prawda zdawała się być nadkruszona. Nie miało to większego znaczenia w tym przypadku, ale Kai nadal się bał. Strach chodził za nim pod rękę, uparcie uczepiony rękawa jego płaszcza. Czuł go też teraz, choć nie wiedział sam czy to Dimy się bał czy tego, co może mu powiedzieć. Na razie jednak spełniał się ten największy lęk, bo Raskolnikov nie oferował mu niczego. Żadnej informacji. Tylko te puste oczy. Młody Drozdov wpatrywał się w nie tak jakby nie mógł oderwać wzroku. Od tej ciemności i od braku emocji - nie było w nich nawet iskry zdenerwowania, jakiejś smutnej pobłażliwości.
Co to zmieni w twoim życiu, Kai?
Zamarł. Wargi rozchyliły się lekko, brwi uniosły i przez moment chłopak zdawal się być zagubiony, zupełnie zbity z tropu. Niczego. Niczego nie zmieni. Wciąż ktoś ich szukał, wciąż ktoś deptał im po piętach. Niebezpieczeństwa ciągnęły się za nim jak cień, a cienie ketterdamskich ulic były lepkie jak smoła i śmierdziały spalonym prochem. Ktokolwiek szukał ojca, mógł faktycznie szukać też ich, ale czyż nie robiłby tego już teraz? A może już ich znalazł, może jest gdzieś między Szumowinami, może chodzi krok w krok za nim, może wystrzeli, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Znów zacisnął zęby. Cholerny Raskolnikov miał rację, szedł na rzeź jak posłuszny baranek, na dodatek szukał drogi na skróty. Zawsze wiedział, ze ojciec chciał ich w ten sposób chronić, ale Kai nie pragnął ochrony. Ta była bowiem najwidoczniej wyjątkowo kiepska.
- Ja nie... - język mu się plątał. Musiał oderwać spojrzenie od Dimy i wbić je w ziemię. Na chwilę tylko, żeby zebrać myśli. Gdy znów podnosił głowę, wyglądał jakoś słabiej. Pożerały go jego własne wątpliwości. - Nie o to chodzi. Nie dbam o twoje oceny, Raskolnikov, chcę tylko informacji - przerwał, czując jak złość pcha się na język. Na siebie był zły, nie na niego, ale słowa miały nie znaleźć ujścia. Zdusił je w sobie. - Drozdov uratował mi życie. Skoro dostałem je od niego, nie byłoby warte złamanego kruge gdybym nie próbował mu pomóc i równie dobrze mogę pozwolić je sobie odebrać - mówił, a ton był ostry i nieprzyjemny, choć słowa drgały lekko. - Od dwóch lat próbuję go znaleźć i od dwóch lat nie trafiłem na choćby głupi strzępek jakiejkolwiek informacji. Musisz zrozumieć. Jeżeli nie jesteś w stanie powiedzieć mi kto go szuka i czy go zabił, to powiedz chociaż o czym rozmawialiście, kiedy byłeś u nas w wieczór przed ucieczką. Bo wiem że byłeś, Mai cię widziała. - Tamte słowa, słowa o tym, że Vitaly mu ufał, wciąż wisiały miedzy nimi. Mówił mu po imieniu i pozwalał zabijać za swoje pieniądze, więc Dima nie był tylko smutnym, ravkańskim griszą na kontrakcie. Był przyjacielem lub wspólnikiem.
W Ketterdamie określeń tych używało się zamiennie.
Nawet jeśli Drozdov przegrywał właśnie walkę z samym sobą, Dima nie czuł z tego powodu satysfakcji. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby Kai próbując dotrzeć do prawdy posłużył się groźbą, bronią czy okrucieństwem, do którego być może nie był zdolny. Język przemocy najlepiej docierał do męt z Baryłki i Dima łapał się na tym, że jest z nim tak samo. Łatwiej byłoby wtedy odpowiedzieć podług swojej woli. Jednym ruchem ręki rozwiązać problem, który już nigdy nie zaprzątałby mu głowy, spychając to na karb obrony własnej. Okrucieństwa dokonywane przez innych stanowiły doskonałe usprawiedliwienie dla własnych grzechów. Dla wojen, których produktem w końcu się stawali. Tych oczywistych i trochę mniej oczywistych, jak zimna wojna Ketterdamu, której ofiarą stał się Kai. Tutaj może nie było czołgów i maszerujących oddziałów; były za to gondole, noże wbijane znienacka pod żebra i rzekomo zabłąkane kule, które dziwnym trafem zawsze sięgały celu.
Dawno już jego własna samotność nie uderzyła go tak mocno, jak w tej chwili. To nie był dobry moment na użalanie się nad sobą i właściwie tego nie robił. To tylko surowa nagość faktu, że był kompletnie sam i to na własne życzenie sprawiła, że na chwilę wyłączył się z rozmowy. Sam to sobie zrobił, wyrzekając się kraju, tożsamości, paląc za sobą wszystkie mosty. Nawet jeżeli spalił je tylko po to, żeby ogrzać się chociaż na chwilę. Przegonił te myśli tak, jak rozwiał dłonią smrodliwy dym papierosa, który spowił ich gęstą jak zupa aurą.
- Mówiąc w ten sposób wylewasz do rynsztoka całe jego poświęcenie - zauważył bez wyrzutu. Wiedział, że Drozdov nie potrzebuje jego moralizowania. Właściwie sam był zdziwiony, że się tym kłopocze, zamiast podejść do tego tak jak zwykle - zupełnie bez wyrazu, bez wgłębiania się w temat. Wszystko było winą żywionych do Drozdovów sympatii, w które w tej chwili Kai mógł zacząć szczerze wątpić.
Nie wnikał nigdy w pobudki Vitaly'ego. Nie kwestionował jego więzi z bliźniętami, nie pytał, skąd to wszystko i dokąd zmierza, albo co sobie myślał wychowując dzieci w środowisku Baryłki z której zwyczajnie nie dało się wyjść na ludzi. Miał ochotę pytać, dlaczego nie pośle ich gdzieś daleko stąd, choćby i do Ravki. Cokolwiek, byle nie hodować ich tutaj jak zwierzyny na rzeź. Bo przecież nie mógł liczyć na to, że to wszystko skończy się inaczej a jeśli liczył, to był głupcem.
Problem polegał na tym, że stary Raskolnikov rozumiałby Kaia i wiedział, że na jego miejscu postąpiłby tak samo. Nie ustałby w staraniach, żeby dotrzeć do prawdy, nawet jeżeli miała być zabójcza. Niestety Raskolnikov zrodzony przez Baryłkę nie rozumiał wcale. Żeby przetrwać zaczął wszystko sprowadzać do fatalnych uproszczeń, bo roztrząsanie wszystkiego prowadziło do zguby. I właśnie to starał się tak usilnie Drozdovowi uświadomić, z marnym skutkiem.
- Jeśli powiem ci że żyje, będziesz go szukać i pytać o niego dalej aż w końcu napytasz sobie biedy. Jeśli powiem, że nie żyje, nie uwierzysz mi. Szukasz u mnie potwierdzenia dla tego, w co sam wierzysz - powiedział jedynie. Rzucił niedopałek na ziemię i zgniótł podeszwą buta, by w końcu ukryć dłonie w kieszeniach płaszcza.
Mai cię widziała. Nawet jeżeli powinien czuć się na czymś przyłapany, bynajmniej nie sprawiał takiego wrażenia. Wciąż patrzył wyzutym z emocji wzrokiem na Kaia, być może teraz odrobinę bardziej uważnym. Mógłby się upierać, że to o niczym nie świadczy. Bo przecież tak naprawdę nie świadczyło. Przypadki błąkały się po tym mieście wpychając nos nie tam gdzie trzeba.
- Zakładasz widzę, że mam lepszą pamięć niż w rzeczywistości. - To z jaką łatwością był w stanie obejść sedno tematu zaczynało śmieszyć nawet samego Dimę, choć w zaistniałej sytuacji nie było zupełnie nic żartobliwego. Kai mógł myśleć, że z nim pogrywa, ale tak naprawdę oboje pogrywali teraz z zagrożeniem, z którego nie do końca zadawali sobie sprawę.
Westchnął. Miał wrażenie, że tym razem się nie wywinie, albo po prostu nie chciał się wywinąć, zmęczony ciężarem cudzych sekretów. Tego strzegł już stanowczo zbyt długo i nawet obecnie, gdy niewiele już zostało w nim ze starego Dimy, nie mógł tak pastwić się nad chłopakiem, w którego oczach jak na dłoni widział desperację. Tylko że akurat w tym wypadku litością byłoby skłamanie, że Drozdov nie żyje i Kai ma przestać gonić jego cień. Prawda mogła go zabić.
- Uznajmy, że wiem więcej niż twierdzę i faktycznie byłem wtedy u niego tego wieczoru. Dlaczego mam postawić twoje żądanie prawdy wyżej od ustaleń z twoim ojcem? Bo mnie o to prosisz? - Pytania te obiektywnie rzecz ujmując były okrutne, ale nawet Kai zastanowiwszy się nad nimi i odłożywszy na bok emocje powinien dostrzec, że miały rację bytu, choćby nijak mu to nie odpowiadało. Czaiła się w nich też odpowiedź na targające chłopakiem wątpliwości, choć mocno zawoalowana i trudna do dostrzeżenia, jeśli zaślepi go gniew.
Dawno już jego własna samotność nie uderzyła go tak mocno, jak w tej chwili. To nie był dobry moment na użalanie się nad sobą i właściwie tego nie robił. To tylko surowa nagość faktu, że był kompletnie sam i to na własne życzenie sprawiła, że na chwilę wyłączył się z rozmowy. Sam to sobie zrobił, wyrzekając się kraju, tożsamości, paląc za sobą wszystkie mosty. Nawet jeżeli spalił je tylko po to, żeby ogrzać się chociaż na chwilę. Przegonił te myśli tak, jak rozwiał dłonią smrodliwy dym papierosa, który spowił ich gęstą jak zupa aurą.
- Mówiąc w ten sposób wylewasz do rynsztoka całe jego poświęcenie - zauważył bez wyrzutu. Wiedział, że Drozdov nie potrzebuje jego moralizowania. Właściwie sam był zdziwiony, że się tym kłopocze, zamiast podejść do tego tak jak zwykle - zupełnie bez wyrazu, bez wgłębiania się w temat. Wszystko było winą żywionych do Drozdovów sympatii, w które w tej chwili Kai mógł zacząć szczerze wątpić.
Nie wnikał nigdy w pobudki Vitaly'ego. Nie kwestionował jego więzi z bliźniętami, nie pytał, skąd to wszystko i dokąd zmierza, albo co sobie myślał wychowując dzieci w środowisku Baryłki z której zwyczajnie nie dało się wyjść na ludzi. Miał ochotę pytać, dlaczego nie pośle ich gdzieś daleko stąd, choćby i do Ravki. Cokolwiek, byle nie hodować ich tutaj jak zwierzyny na rzeź. Bo przecież nie mógł liczyć na to, że to wszystko skończy się inaczej a jeśli liczył, to był głupcem.
Problem polegał na tym, że stary Raskolnikov rozumiałby Kaia i wiedział, że na jego miejscu postąpiłby tak samo. Nie ustałby w staraniach, żeby dotrzeć do prawdy, nawet jeżeli miała być zabójcza. Niestety Raskolnikov zrodzony przez Baryłkę nie rozumiał wcale. Żeby przetrwać zaczął wszystko sprowadzać do fatalnych uproszczeń, bo roztrząsanie wszystkiego prowadziło do zguby. I właśnie to starał się tak usilnie Drozdovowi uświadomić, z marnym skutkiem.
- Jeśli powiem ci że żyje, będziesz go szukać i pytać o niego dalej aż w końcu napytasz sobie biedy. Jeśli powiem, że nie żyje, nie uwierzysz mi. Szukasz u mnie potwierdzenia dla tego, w co sam wierzysz - powiedział jedynie. Rzucił niedopałek na ziemię i zgniótł podeszwą buta, by w końcu ukryć dłonie w kieszeniach płaszcza.
Mai cię widziała. Nawet jeżeli powinien czuć się na czymś przyłapany, bynajmniej nie sprawiał takiego wrażenia. Wciąż patrzył wyzutym z emocji wzrokiem na Kaia, być może teraz odrobinę bardziej uważnym. Mógłby się upierać, że to o niczym nie świadczy. Bo przecież tak naprawdę nie świadczyło. Przypadki błąkały się po tym mieście wpychając nos nie tam gdzie trzeba.
- Zakładasz widzę, że mam lepszą pamięć niż w rzeczywistości. - To z jaką łatwością był w stanie obejść sedno tematu zaczynało śmieszyć nawet samego Dimę, choć w zaistniałej sytuacji nie było zupełnie nic żartobliwego. Kai mógł myśleć, że z nim pogrywa, ale tak naprawdę oboje pogrywali teraz z zagrożeniem, z którego nie do końca zadawali sobie sprawę.
Westchnął. Miał wrażenie, że tym razem się nie wywinie, albo po prostu nie chciał się wywinąć, zmęczony ciężarem cudzych sekretów. Tego strzegł już stanowczo zbyt długo i nawet obecnie, gdy niewiele już zostało w nim ze starego Dimy, nie mógł tak pastwić się nad chłopakiem, w którego oczach jak na dłoni widział desperację. Tylko że akurat w tym wypadku litością byłoby skłamanie, że Drozdov nie żyje i Kai ma przestać gonić jego cień. Prawda mogła go zabić.
- Uznajmy, że wiem więcej niż twierdzę i faktycznie byłem wtedy u niego tego wieczoru. Dlaczego mam postawić twoje żądanie prawdy wyżej od ustaleń z twoim ojcem? Bo mnie o to prosisz? - Pytania te obiektywnie rzecz ujmując były okrutne, ale nawet Kai zastanowiwszy się nad nimi i odłożywszy na bok emocje powinien dostrzec, że miały rację bytu, choćby nijak mu to nie odpowiadało. Czaiła się w nich też odpowiedź na targające chłopakiem wątpliwości, choć mocno zawoalowana i trudna do dostrzeżenia, jeśli zaślepi go gniew.
Wiedział doskonale, że za miękki bywał na ciemne ulice Baryłki. Starał się, od kilku lat bez przerwy próbował wyzbyć się tej głupiej ufności i lojalności, która tutaj była niepotrzebnym balastem, pozostawał jednak niezmiennie sobą, nawet jeżeli trochę podniszczonym. Życie nie było łaskawe, ale on być może sam tego nie zauważał, w swoim mniemaniu bowiem dostał o wiele więcej niż kiedykolwiek mu się należało. Stąd być może ta słabość, stąd przekonanie, że należy z Dimą porozmawiać, że nie musi mierzyć do niego z rewolweru. Nie był obcym, nie był gangsterem - był natomiast kimś, kto mógłby uśpić go ruchem dłoni. Martwy Kai nie znalazłby już ojca.
Martwego Kaia spaliliby na wyspie kostuchy i zapomniano o nim po dwóch kolejkach postawionych przez Mauritsa w Listewce.
- Nie, Dima. To on mnie tego nauczył - jego głos zabrzmiał bardziej ochryple niż zwykle, gardło bowiem ściskały emocje, których nie potrafił zmusić do odejścia. Te słabe drgnięcia nadziei, piekący żal i zagubienie, tak doskonale mu znane z codziennego życia. Czasem czuł się tak, jakby czyjeś ręce obróciły go wokół własnej osi o kilka razy za dużo. Kierunki zaczęły się mieszać, krawędzie dróg były rozmazane i ruchome, wiec bez przerwy z nich zbaczał, chociaż opowiadano mu o wilkach czających się w ciemnościach poza ich granicami. Całe te cholerne miasto było ciemnym lasem, z którego nie potrafił znaleźć wyjścia, nieważne jak długo szedł w jednym kierunku.
Nadal nic.
Tylko drzewa.
Nie myślał często o tym, kto go do tego lasu w prowadził. Przerabiał to już miliony razy, miliony razy patrzył w sufit, próbując zrozumieć intencje Drozdova. Dlaczego skazał go na Baryłkę, dlaczego wepchnął go prosto w Szumowiny - odpychał od siebie wątpliwości, gdy te pozostawiały po sobie migrenę i rwący bólem żołądek. Może i na te pytania Raskolnikov znał odpowiedź, Kai był jednak boleśnie świadom tego, że nie chciał ich znać. Gdyby okazało się, że Vitaly sprzedał ich Haskellowi lata temu, że zawsze widział dla nich tylko jedną przyszłość i szybką śmierć - czy to zmieniłoby cokolwiek? Przecież nawet to lepsze było od spłacania długu matki.
- To takie złe? - nie zdążył ugryźć się w język i przeklinał sam siebie za tą nierozwagę. Czekał jednak tak długo, żeby z nim porozmawiać, tak uparcie szukał jego kroków i brzmienia jego nazwiska, że powstrzymywanie się przed mówieniem okazywało się być niezwykle trudne. Siedziały w nim całe księgi pytań, których nigdy Dimie nie zadał, chociaż chciał już wtedy. Wtedy, kiedy widywał go w ich jadalni i nie chodziło mu jedynie o ojca. Jak to jest czuć bicie czyjegoś serca? Dlaczego jesteś tutaj a nie w Ravce? W tamte wieczory chciał po prostu rozumieć więcej niźli mógł. Teraz pragnął zrozumieć to, co zrozumieć musiał. - To takie złe, wierzyć, że ktoś żyje? Szukać odpowiedzi na coś, co dręczy cię dzień w dzień? - Czuł się jak niedopałek pod butem Raskolnikova. Czy mężczyzna był świadomy tego, jak mocno trzymał go teraz w garści? Ojciec powiedziałby, że pozwala się zgnieść, ale kolejny raz strach o siebie miał małe znaczenie.
Nadal prowadzili tę osobliwą bitwę na spojrzenia. Chłodny i stabilny wzrok Dimy był jedyną odpowiedzią na skupione oczy Kaia, w których pobłyskiwała desperacja i całe morze frustracji. Tacy jak on byli najgorsi, najtrudniejsi do pokonania. Zbyt porywcze i brawurowe zbiry Baryłki były celem o wiele bardziej kruchym - gdy wybuchali, chaos wokół stanowił wyśmienitą linie obrony. Raskolnikov był jednak nieugięty i spokojny, a ciemność jego spojrzenia przyprawiała Drozdova o dreszcze. Dlatego być może zdołał wychwycić ten krótki moment zwątpienia, gdy wzdychał, najwidoczniej zmęczony całą tą rozmową. Krótkie westchniecie - mały dowód poruszenia, choćby najdrobniejszego, coś czego wyglądał cały ten czas. Uniósł brwi, nasłuchując jego słów, te jednak - choć niosły następną nierozsądną nadzieję - były jedynie kolejną przeszkodą. Były pułapką.
- Tak - odparł wiec bez chwili zwątpienia, bez zawahania w głosie. - Właśnie dlatego. Bo cię o to proszę. - Nie było sensu kłamać, nie było sensu wmyślać pustych oszustw i wymówek, którymi mógłby starać się przeciągnąć Dimę na swoją stronę. Nie było sensu próbować, nie teraz, kiedy nie miał już niczego poza szczerą desperacją. Wychowanie przez Drozdova było jedynie kolejnym kontraktem, a ten Kai spłacić musiał. Choćby po to, żeby w końcu być wolnym. - Dima - Znów popatrzył mu w oczy. - Jeżeli powiesz, że Vitaly nie żyje, uwierzę ci. Nie będę szukał dalej, nie będę drążył, możesz sprawdzić... - Wyciągnął przed siebie rękę, podwijając rękaw, choć przecież nie miał pojęcia czy te legendy o ciałobójcach czytających ludzkie oszustwa były prawdziwe. - Możesz sprawdzić, że nie kłamię. Ale wtedy ty też musisz mówić prawdę. Nie mogę tego sprawdzić, więc...wiec po prostu ci zaufam. Ojciec ci ufał.
Martwego Kaia spaliliby na wyspie kostuchy i zapomniano o nim po dwóch kolejkach postawionych przez Mauritsa w Listewce.
- Nie, Dima. To on mnie tego nauczył - jego głos zabrzmiał bardziej ochryple niż zwykle, gardło bowiem ściskały emocje, których nie potrafił zmusić do odejścia. Te słabe drgnięcia nadziei, piekący żal i zagubienie, tak doskonale mu znane z codziennego życia. Czasem czuł się tak, jakby czyjeś ręce obróciły go wokół własnej osi o kilka razy za dużo. Kierunki zaczęły się mieszać, krawędzie dróg były rozmazane i ruchome, wiec bez przerwy z nich zbaczał, chociaż opowiadano mu o wilkach czających się w ciemnościach poza ich granicami. Całe te cholerne miasto było ciemnym lasem, z którego nie potrafił znaleźć wyjścia, nieważne jak długo szedł w jednym kierunku.
Nadal nic.
Tylko drzewa.
Nie myślał często o tym, kto go do tego lasu w prowadził. Przerabiał to już miliony razy, miliony razy patrzył w sufit, próbując zrozumieć intencje Drozdova. Dlaczego skazał go na Baryłkę, dlaczego wepchnął go prosto w Szumowiny - odpychał od siebie wątpliwości, gdy te pozostawiały po sobie migrenę i rwący bólem żołądek. Może i na te pytania Raskolnikov znał odpowiedź, Kai był jednak boleśnie świadom tego, że nie chciał ich znać. Gdyby okazało się, że Vitaly sprzedał ich Haskellowi lata temu, że zawsze widział dla nich tylko jedną przyszłość i szybką śmierć - czy to zmieniłoby cokolwiek? Przecież nawet to lepsze było od spłacania długu matki.
- To takie złe? - nie zdążył ugryźć się w język i przeklinał sam siebie za tą nierozwagę. Czekał jednak tak długo, żeby z nim porozmawiać, tak uparcie szukał jego kroków i brzmienia jego nazwiska, że powstrzymywanie się przed mówieniem okazywało się być niezwykle trudne. Siedziały w nim całe księgi pytań, których nigdy Dimie nie zadał, chociaż chciał już wtedy. Wtedy, kiedy widywał go w ich jadalni i nie chodziło mu jedynie o ojca. Jak to jest czuć bicie czyjegoś serca? Dlaczego jesteś tutaj a nie w Ravce? W tamte wieczory chciał po prostu rozumieć więcej niźli mógł. Teraz pragnął zrozumieć to, co zrozumieć musiał. - To takie złe, wierzyć, że ktoś żyje? Szukać odpowiedzi na coś, co dręczy cię dzień w dzień? - Czuł się jak niedopałek pod butem Raskolnikova. Czy mężczyzna był świadomy tego, jak mocno trzymał go teraz w garści? Ojciec powiedziałby, że pozwala się zgnieść, ale kolejny raz strach o siebie miał małe znaczenie.
Nadal prowadzili tę osobliwą bitwę na spojrzenia. Chłodny i stabilny wzrok Dimy był jedyną odpowiedzią na skupione oczy Kaia, w których pobłyskiwała desperacja i całe morze frustracji. Tacy jak on byli najgorsi, najtrudniejsi do pokonania. Zbyt porywcze i brawurowe zbiry Baryłki były celem o wiele bardziej kruchym - gdy wybuchali, chaos wokół stanowił wyśmienitą linie obrony. Raskolnikov był jednak nieugięty i spokojny, a ciemność jego spojrzenia przyprawiała Drozdova o dreszcze. Dlatego być może zdołał wychwycić ten krótki moment zwątpienia, gdy wzdychał, najwidoczniej zmęczony całą tą rozmową. Krótkie westchniecie - mały dowód poruszenia, choćby najdrobniejszego, coś czego wyglądał cały ten czas. Uniósł brwi, nasłuchując jego słów, te jednak - choć niosły następną nierozsądną nadzieję - były jedynie kolejną przeszkodą. Były pułapką.
- Tak - odparł wiec bez chwili zwątpienia, bez zawahania w głosie. - Właśnie dlatego. Bo cię o to proszę. - Nie było sensu kłamać, nie było sensu wmyślać pustych oszustw i wymówek, którymi mógłby starać się przeciągnąć Dimę na swoją stronę. Nie było sensu próbować, nie teraz, kiedy nie miał już niczego poza szczerą desperacją. Wychowanie przez Drozdova było jedynie kolejnym kontraktem, a ten Kai spłacić musiał. Choćby po to, żeby w końcu być wolnym. - Dima - Znów popatrzył mu w oczy. - Jeżeli powiesz, że Vitaly nie żyje, uwierzę ci. Nie będę szukał dalej, nie będę drążył, możesz sprawdzić... - Wyciągnął przed siebie rękę, podwijając rękaw, choć przecież nie miał pojęcia czy te legendy o ciałobójcach czytających ludzkie oszustwa były prawdziwe. - Możesz sprawdzić, że nie kłamię. Ale wtedy ty też musisz mówić prawdę. Nie mogę tego sprawdzić, więc...wiec po prostu ci zaufam. Ojciec ci ufał.
Drozdov miał tę irytującą cechę, która w każdych innych okolicznościach stanowiłaby zaletę, ale nie tutaj, w Baryłce. Dociekliwość. Nikt nie lubił pytań. Nikt nie lubił dzielić się posiadaną wiedzą ani swoją przeszłością. Sekrety były zwykle cenniejsze niż kruge, a to miasto podobno nie uznawało innych świętości. Tutaj prawda nie wyzwalała, tylko zabijała. Stanowiła zaproszenie do kłopotów i bardzo rzadko przynosiła ulgę, chyba, że akurat było się tym, który stał na jej straży. Zrzucenie z pleców ciężaru odpowiedzialności rzadko kiedy jej nie przynosiło. Nawet Dima w pewnym sensie czuł ulgę, gdy już przestał być sobą. Żołnierzem Drugiej Armii.
Tytuły i prestiż zamienił na obskurną izbę w zapomnianej przez świętych dzielnicy i nauczył się to nazywać zmianą na dobre, choć brzydził się sobą każdego dnia. Czasem gdy miał dobry humor, nurzał się cynizmie. Gdy miał zły, zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie stoi przed ravkańską ambasadą, by raz na zawsze zakończyć tę farsę. Tylko że nie mógłby już wrócić do poprzedniego życia. Przesiąkł smrodem Baryłki, choć tak naprawdę w pełni nie należał ani tutaj, ani tam.
- Nie wiem, Kai.
Już nic mnie nie dręczy. Jestem martwy dla świata i świat jest martwy dla mnie.
Księgi pytań płonęły właśnie na stosie. Bo nie wiedział, nie mógł wiedzieć i wiedzieć nie chciał. Wmieszany wbrew swojej woli w coś, na co nie miał wpływu, narażał się tym samym, podkładając kark pod katowski topór. Był spokojny; upiornie spokojny w zestawieniu z kipiącym od emocji Kaiem. Żałował, że nie potrafi przejąć się bardziej, ale nie mógł. Obojętność stała się doskonałym sposobem na radzenie sobie z otaczającą go rzeczywistością.
- Nie ufaj. Nigdy mi nie ufaj - jego głos zabrzmiał ostro; prawie jakby chciał Drozdova upomnieć i przypomnieć mu o największej oczywistości tego świata. Kai musiał wiedzieć, że popełniał błąd. Nie rozmawiał ze swoim ojcem. Rozmawiał z kimś, kto potencjalnie mógł wykorzystać każde słowo, które dzisiaj padło; nieważne, że wcale nie zamierzał tego robić. Desperacja pchała młodego Drozdova w bardzo niebezpieczne sidła. Dima nie wykluczał też, że wszystkie te gorliwe zapewnienia to jedynie poza, mająca go przekonać do odsłonięcia prawdy.
Tylko kogo chciał oszukać? Chyba samego siebie, żeby lepiej poczuć się z tym, że żadnych konkretnych informacji udzielić po prostu nie mógł. Rozmawiał z Kairem Drozdovem, chłopakiem, który miał serce w rękawie i guzik w kieszeni. Nie wiedział, jakim cudem ktoś taki jeszcze żył w Baryłce ale wiedział, że gdyby spotkało go coś złego, osobiście przemieliłby w ręce serce tego, kto się tego dopuścił.
- Żyje.
Znaczące spojrzenie wypełnione smolistą czernią. Krótkie słowo. Cztery litery. Jak zaklęcie, które odmieni czyjeś życie. Niestety jak mniemał, na gorsze, bo prawda w tym wypadku mogła wyzwolić tylko jego samego od trzymania tego sekretu. Wypowiedział go tak nagle, znienacka, że Kai mógł się zastanawiać, czy właściwie się nie przesłyszał. Musiał, bo po wnikliwym spojrzeniu, jakim obarczył go Raskolnikov, cofnął się spokojnie o krok, jakby właśnie się pożegnali.
- Nie pytaj mnie o niego więcej, bo zginiemy oboje.
Nie żartował, choć wybrzmiało to mimochodem, bez zbędnej dramaturgii. Coś w czerni jego oczu wskazywało, że był bardzo daleki od przemilczeń i czczego gadania. Wsunął dłonie w kieszenie płaszcza i zrobił ruch, jakby chciał odejść. Rozmowę uważał za skończoną; pytanie, czy Kai również.
Tytuły i prestiż zamienił na obskurną izbę w zapomnianej przez świętych dzielnicy i nauczył się to nazywać zmianą na dobre, choć brzydził się sobą każdego dnia. Czasem gdy miał dobry humor, nurzał się cynizmie. Gdy miał zły, zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie stoi przed ravkańską ambasadą, by raz na zawsze zakończyć tę farsę. Tylko że nie mógłby już wrócić do poprzedniego życia. Przesiąkł smrodem Baryłki, choć tak naprawdę w pełni nie należał ani tutaj, ani tam.
- Nie wiem, Kai.
Już nic mnie nie dręczy. Jestem martwy dla świata i świat jest martwy dla mnie.
Księgi pytań płonęły właśnie na stosie. Bo nie wiedział, nie mógł wiedzieć i wiedzieć nie chciał. Wmieszany wbrew swojej woli w coś, na co nie miał wpływu, narażał się tym samym, podkładając kark pod katowski topór. Był spokojny; upiornie spokojny w zestawieniu z kipiącym od emocji Kaiem. Żałował, że nie potrafi przejąć się bardziej, ale nie mógł. Obojętność stała się doskonałym sposobem na radzenie sobie z otaczającą go rzeczywistością.
- Nie ufaj. Nigdy mi nie ufaj - jego głos zabrzmiał ostro; prawie jakby chciał Drozdova upomnieć i przypomnieć mu o największej oczywistości tego świata. Kai musiał wiedzieć, że popełniał błąd. Nie rozmawiał ze swoim ojcem. Rozmawiał z kimś, kto potencjalnie mógł wykorzystać każde słowo, które dzisiaj padło; nieważne, że wcale nie zamierzał tego robić. Desperacja pchała młodego Drozdova w bardzo niebezpieczne sidła. Dima nie wykluczał też, że wszystkie te gorliwe zapewnienia to jedynie poza, mająca go przekonać do odsłonięcia prawdy.
Tylko kogo chciał oszukać? Chyba samego siebie, żeby lepiej poczuć się z tym, że żadnych konkretnych informacji udzielić po prostu nie mógł. Rozmawiał z Kairem Drozdovem, chłopakiem, który miał serce w rękawie i guzik w kieszeni. Nie wiedział, jakim cudem ktoś taki jeszcze żył w Baryłce ale wiedział, że gdyby spotkało go coś złego, osobiście przemieliłby w ręce serce tego, kto się tego dopuścił.
- Żyje.
Znaczące spojrzenie wypełnione smolistą czernią. Krótkie słowo. Cztery litery. Jak zaklęcie, które odmieni czyjeś życie. Niestety jak mniemał, na gorsze, bo prawda w tym wypadku mogła wyzwolić tylko jego samego od trzymania tego sekretu. Wypowiedział go tak nagle, znienacka, że Kai mógł się zastanawiać, czy właściwie się nie przesłyszał. Musiał, bo po wnikliwym spojrzeniu, jakim obarczył go Raskolnikov, cofnął się spokojnie o krok, jakby właśnie się pożegnali.
- Nie pytaj mnie o niego więcej, bo zginiemy oboje.
Nie żartował, choć wybrzmiało to mimochodem, bez zbędnej dramaturgii. Coś w czerni jego oczu wskazywało, że był bardzo daleki od przemilczeń i czczego gadania. Wsunął dłonie w kieszenie płaszcza i zrobił ruch, jakby chciał odejść. Rozmowę uważał za skończoną; pytanie, czy Kai również.
- Sponsored content
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach