Zielony skwerek 6PHGXqiC_o

Mistrz Gry
konto specjalne
Mistrz Gry
Stanowisko : Mistrz Gry

Zielony skwerek

06.05.21 20:32
lokacja

Zielony skwerek

Ketterdam lubi pozory; nic więc dziwnego, że w jednej z najbardziej reprezentacyjnych dzielnicach miasta stworzono plamę zieleni, mającą dawać ułudę bujnego ogrodu. Wszystko jest tutaj irracjonalnie zadbane: trawnik przystrzyżony równo, a krzewy zmuszone do porządku i symetrii, której natura nie lubi. Na środku mieści się okrągła sadzawka, w której kwitną nenufary. Można tutaj odpocząć na ławkach; często widuje się tu spacerowiczów. W ciepłe dni alejkami przechadza się też sprzedawca omletów cytrynowych i wody sodowej.

Liselotte Van Eck
• wyższe sfery •
Liselotte Van Eck
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : córeczka tatusia
https://kerch.forumpolish.com/t287-liselotte-van-eck

Re: Zielony skwerek

03.06.21 15:42
Data do ustalenia

Niech to będzie snem. Delikatne płatki powiek pozostają uparcie zamknięte, a woal długich, smolistych rzęs nie unosi się ni na moment, jakby w obawie, że jeśli chaber spojrzenia sięgnie przestrzeni przed sobą, tak wszystko stanie się prawdą. A przecież nie mogła być nią ta groza, ten dreszcz osiadły na bieli skóry, te zimne paluchy paniki oplatające się wokół łabędziej szyi. I łzy skrzące się w kącikach oczu oraz ręce, małe, drobne, śliczną buzię zasłaniające, oddzielające od wszelkich świata podłości, trzęsące się tak bardzo. Więc niech to będzie snem, koszmarem straszliwym, z jakiego zbudzi się z krzykiem na różanych wargach, wokół miękkich pościeli i ciepłych ramion pokojówek zapewniających, iż wszystko było w porządku, że jest bezpieczna, a ta mara wstrętna ustąpić musi przed promieniami słońca i zaraz pojawi się patera najsłodszych ciasteczek, które smutki wszystkie odgonią. W powietrzu nie unosił się jednak aromat oczekiwanych wypieków, ni kwiatów pyszniących się w ozdobnym wazonie, ani nawet kadzideł nocą palonych dla nerwów ukojenia, gdy kolejna wspólna rodzinna kolacja została zakończona w prawdziwie wyśmienitej atmosferze natrętnego chłodu oraz rozczarowania, jakie pan ojciec odczuwał względem swych pociech. Było za to nieustające napięcie i opary strachu oddech spłycające, woń narastającego niebezpieczeństwa oraz uciążliwy smród biedy wyzierający ze szpetnych lic, brudnych oraz gustu jakiegokolwiek pozbawionych. Co to za  t r a g e d i a, tak zginąć marnie, boleśnie, przerażająco od tak brzydkich i marnych istnień, kiedy śmierć winna nadejść łagodnie, delikatnie jak trzepot motylich skrzydeł, gdy wiek starczy ją dosięgnie - lecz nie brak urody, bo ta nigdy nie przeminie, była o tym absolutnie przekonana - a wokół będzie ogrom miłych sercu twarzy, lamentujących oraz rozpaczających nad stratą, jaką niewątpliwie było odejście panienki Liselotte. Dlaczego los więc kpił z niej teraz tak paskudnie, zaprzepaszczając wszystkie skrupulatnie utkane plany i wyobrażenia, stawiając ją w nader niekomfortowej pozycji ofiary czekającej, aż zębiska drapieżnika zacisną się na kruchym karku, werżną się brutalnie w miękkość mięsa, ostatniego tchu pozbawią? To przecież nie miało być tak! Miała chęć się oburzyć, uderzyć obcasikiem urokliwego bucika o bruk w sprzeciwu wyrazie, jednak odwaga nie nadchodziła, była tylko ciemność, ciemność oraz morze lęku odbierającego głos i wolę walki, która nigdy weń nie drzemała. A wszystko miało być przecież takie piękne, lekkie, beztroskie. Ciemne barwy noszonych sukienek wreszcie ustąpiły przyjemnej bieli, błękitom oraz różu odcieni, usta pełne w końcu mogły wyginać się w uśmiechu nieśmiałym, jakby pogodniejszym i wreszcie dziewczątko mogło zaznać odrobiny swobody, którą do reszty dotąd odbierały kajdany żałoby na cienkich nadgarstkach osiadłe. Spacer wydawał się tak rozkoszną opcją, której nie potrafiła odmówić, zwłaszcza że miał mieć on miejscu u boku drogiej, najmilszej koleżanki, której imienia trochę nie pamiętała, lecz na pewno sobie przypomni, wszak ta pochodziła ze znamienitego rodu kupieckiego i miała naprawdę przystojnego strażnika przydzielonego przez tatusia, także z przyjemnością kroczyła wraz z nią, zastanawiając się, ile zainteresowania może wzbudzić młodziutka Van Eck pozbawiona czarnego welonu smutku oraz niepowetowanej straty. Mnóstwo, to oczywiste, innej myśli nie dopuszczała do swej z lekka naiwnej główki, cała wprost promieniejąc na samo wspomnienie uwagi, jaką może zyskać. A potem wszystko posypało się brzydko, kiedy goszcząc na skwerku, ciesząc oko idealnie przyciętym trawnikiem oraz krzewami pozbawionymi niepotrzebnego chaosu, nad nenufarów sadzawką, ta wstrętna dziewucha utraciła kapelusik przez wiatr strącony i wpadła w taką histerię, iż calutka służba jak jeden mąż musiała się za nim rzucić, przystojny strażnik zaś zmuszony był pocieszać omdlewającą panienkę i widząc to, Lotte w głębi swej współczującej duszy musiała stwierdzić, iż to wszystko było tak straszliwie nudne. Nie miała czasu na podobne problemy, przecież miano ją podziwiać i się nią zachwycać. Wykreślając więc cierpiącą znajomą z listy przyjaciółek, po prostu jęła spacerować pod pretekstem znalezienia zguby, nawet jeśli szła w całkowicie przeciwnym kierunku. Nadal było miło, temu nie mogła zaprzeczyć, chociaż jakiś mały, umorusany - i pewnie śmierdzący! - chłopiec podbiegł do niej ze szczerbatym uśmiechem, w podekscytowaniu chcąc pokazać jej coś ciekawego. I aby uniknąć niepotrzebnego dotyku, bo ugh, na pewno te ręce pozostawiłyby na materiale sukni plamy, pozwoliła się w zaaferowaniu poprowadzić, bo to wydawało się całkiem interesujące! Kusiło przygodą, czymś niespodziewanym! Faktycznie takim było, jak mogłaby się spodziewać, że dzieciak przyprowadzi ją do pary dryblasów, którzy zerwą z jej szyi bezcenny naszyjnik i w zapłacie rzucą młokosowi go, żeby ten mógł z nim zwiać bezczelnie? Cała reszta była szumem, błysk ostrza noża, jakieś okropne groźby, które nie zarejestrowała poza słowem śliczna, duh, jasne że śliczna była, a potem próbowali ją dotknąć i chyba krzyknęła i zamknęła oczy, bo to nie mogła być prawda, to wszystko było snem. Słyszała inny głos, jakąś szarpaninę, może nawet strzał, jednak była nazbyt zajęta wsłuchiwaniem się w szum własnej krwi oraz pęd serca uderzającego o pręty klatki tak mocno, że musiała aż kucnąć co by nie zemdleć w przestrachu, buzię zakryć, bo to tylko koszmar. Drgnęła, dopiero gdy nastała cisza, a cień padł na kruchą sylwetkę, przez co uchyliła jedną powiekę, ostrożnie chcąc rozeznać się w sytuacji. Czy teraz zginie?

Jack Faraday
• szumowiny •
Jack Faraday
Pochodzenie : Kerch
Stanowisko : rewolwerowiec, spluwa do wynajęcia, włamywacz, strzelec wyborowy w gangu szumowin
https://kerch.forumpolish.com/t301-jack-faraday#804

Re: Zielony skwerek

05.06.21 20:46
Życie to kwestia wyborów, tych dobrych i tych złych, i tylko od nas zależy jaką ścieżką podążymy. Faraday był złym człowiekiem, mógłby się do tego przyznać nawet na trzeźwo, bez większego zawahania w głosie, jasno i wyraźnie oświadczyć, że jest: mordercą, włamywaczem, złodziejem, kanalią, szumowiną i zakałą kalającą dobre nazwisko swojej rodziny, co prawda ilość osób nosząca jego nazwisko w ostatnich dwóch dekadach drastycznie zmalała do jednej, jedynej osoby, ale przecież ludzie głównie sąsiedzi pamiętali jego rodzinę. Co by pomyślała matka z ojcem, gdyby mogli go zobaczyć? Czy byliby rozczarowani, a może stwierdziliby, że to nie ich syn, chociaż noszący jego twarz, to wszak nie tak go wychowali, nie taki przykład dali. Czy tata pożałowałby, iż nauczył go strzelać i tropić wiedząc, do jakich strasznych rzeczy tę umiejętność syn będzie wykorzystywał? Czasem zastanawiał się nad tym, co mógłby powiedzieć, gdyby ich spotkał ten jeden raz. Tęsknota zapewne odjęłaby mu mowę, a niedowierzanie rozum wszak byli martwi i nic ich światu nie przywróci. I on taki był. Nie narodził się na nowo, nie zrzucił skóry niby wąż, czy inny gad, lecz stracił tę pierwotną cząstkę dobra, która tli się w każdym człowieku.
Życie okazywało się brutalnym nauczycielem, który za najdrobniejsze potknięcie karze chłostą. Nie wybacza i głęboko chowa urazę. To go kształtowało przez wiele lat wpierw ulica, złodzieje i mordercy, a później gang. Stał się twardszy, brutalniejszy, bezwzględny, gdy słyszał wołanie o pomoc odwracał się na pięcie i odchodził. Był taki jak inni, a nawet gorszy, ale czy aby na pewno? Pytanie zrodzone pewnej pochmurnej nocy, gdy ołowiane ciężkie od deszczu chmury płynęły nad miastem. Akurat, tuż przed robotą. Żałosne, jak zduszone sumienie potrafi sparaliżować człowieka, odbierając mu całą tę siłę, w jaką obrósł przez te wszystkie lata. Wiedział, że jest inny od reszty, a pozory cóż kiedyś się nimi przejmował dziś, są jedynie złudzeniem. Przemierza miasto swoimi ścieżkami, jak i żyje, podejmując wybory i skazując się na ich konsekwencje. Filozoficzną debatę pomiędzy dobrem a złem odstawiając na bok, niech pozostanie w auli uniwersyteckiej w Baryłce śmiesznie brzmi.
A jednak wyróżniał się z tłumu mu podobnych oprychów i kanalii, chociaż sam niekoniecznie zdawał sobie zawsze z tego sprawę. Może dlatego postanowił zainterweniować, gdy starym jak świat sposobem blond włosa panienka wpadła w sidła skutecznie zastawione przez kapryśny los, co chciał zadrwić tak z niej, jak i z jej nazwiska. Cóż, czy gdyby wiedział kim, jest również podążyłby za nią, czy to jedynie okruch człowieczeństwa i myśl o rodzicach sprawiły, że zdał się na ten gest. Drobny i nieznaczny w jego opinii, a jednak.
Dzielnica rządowa, była dla niego zawsze pewną ucieczką możliwością do spokojnego przetrawienia myśli, bez ciągłej czujności, że ktoś akurat obierze go na cel i zapragnie oskubać już pomijając sam fakt, że byłaby to ostatnia rzecz, jaką biedny głupiec mógłby zrobić w swym nędznym żywocie. Bogate kamienice, ambasady i ratusz, a także plama zieleni w mieście spowitym mgłą lub w jej zastępstwie smogiem, była jak najbardziej miła tak dla oka, jak i dla płuc. Przechadzkę jednak przerwała scena, jaka miała miejsce kilkanaście metrów przed nim. Ot, mógłby stać obserwować, być niemym świadkiem wydarzeń tegoż spektaklu, a po wszystkim odejść w swoją stronę.
Czytał ruchy, być może z praktyki, acz cała akcja wyglądała bardzo tandetnie, wręcz jakby któryś bogacz zapragnął wyreżyserować ów napad. Stąd jego początkowa opieszałość. Bez przeszkód zagrodził drogę i odebrał naszyjnik, nie siląc się na brutalność, jakby odpędzał muszkę sprzed swego oblicza ruchem stanowczym i pewnym, a jednocześnie delikatnym, aby przypadkiem nie uszkodzić cennego przedmiotu. Posłał dzieciakowi na odchodne spojrzenie, jakim można obrzucić kogoś, kto katuje psa. Powstrzymał się od rękoczynów z obawy przed stratą czasu ponadto, nie chciał robić zbiegowiska. Szedł śladami kobiety, a gdy znalazł się na wyciągnięcie ręki milczący i spokojny, obserwował. Sceny malowały się same przed jego oczami, wręcz miał odczucie, jakby wiedział, co się zaraz stanie. Groźba i przemoc, brutalna siła, co sparaliżowała i strach odbierający oddech, ale ty wszystko i tak czujesz i nie zapomnisz tego nigdy, gdyby pozwolił im na to, na co niewątpliwie mieli ochotę, poczułby odrazę do samego siebie. Wszystko potrafił znieść, poza tym jednym na to nigdy nie pozostanie bierny.
Ruchy wykonały się same. Palce w rękawiczce zacisnęły się w pięść, a żelazny kastet swą wagą dodawał pewności w uderzeniu. Chciał to zrobić szybko i możliwie jak najciszej. Nóż w drugiej dłoni, krótki do złudzenia przypominający ten, jaki rybacy stosują do otwierania ostryg zabłysnął, by po chwili z głuchym świstem przeciąć powietrze poczuł, jak ostrze przecina materiał, jak wcina się w skórę aż do kości. Ruch dłoni niepozorny, ot na odlew wyprowadzony cios spotęgowany kastetem trafił w szczękę, łamiąc ją. Pojawiły się rewolwery, jednak on zachował spokój wiedział, że był szybszy.
Nie zabijał. Poturbował tak, aby mogli odpełznąć do jamy, z której wyleźli na świat. Gdy odetchnął wypuszczając powietrze z piersi poczuł, że adrenalina wciąż buzuje w żyłach. Mogłoby być ich trzy razy więcej, a on nie zawahałby się. Westchnął ciężko i nie wiedzieć, kiedy w jego dłoniach nie było śladu po narzędziach kary. Spojrzeniem czekoladowych oczu zlustrował panienkę. I wyciągnął doń rękę.
Już sobie poszli, możesz wstać – uśmiechnął się, lekko mając nadzieję, że to doda mu odrobinę sympatyczniejszy wyraz. – Czy jest panienka ranna, czy też mam wezwać pomoc? – Czekał z wyciągniętą dłonią i zapytaniem malującym się w oczach, gdyby to było konieczne, mógłby ją przenieść w ramionach. Zastanawiał się, ileż to wiosen mogła liczyć.

Sponsored content

Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach